Rozmowa ze specjalistką pediatrii i chorób zakaźnych. Szczepienia padły ofiarą swojego sukcesu, bo nie pamiętamy czasów, które były przed szczepieniami, czyli lat 50. czy początku lat 60. XX wieku. Wtedy niemal w każdej rodzinie było dziecko, które zmarło z powodu choroby zakaźnej – mówi w rozmowie z TVP.Info prof. Maria Pokorska-Śpiewak, specjalistka pediatrii i chorób zakaźnych z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Adrian Koliński: Czy pojawienie się błonicy to będzie jednorazowy przypadek, czy mogą być poważniejsze konsekwencje? Prof. Maria Pokorska-Śpiewak: Myślę, że akurat w tym przypadku ograniczy się do tych dwóch pacjentów, dlatego że prawidłowo zadziałały służby sanitarne, zostały zbadane rzeczywiste kontakty i poddano je obserwacji. Musimy jednak spojrzeć na tę sprawę z szerszej perspektywy, bo skoro to dziecko było nieszczepione i funkcjonowało do tej pory w naszej populacji, gdzie tych zakażeń nie mamy, to tak naprawdę było chronione nie przez własną odporność, tylko przez to, że nie miało kontaktu z takim drobnoustrojem. I w sytuacji, kiedy to dziecko pojechało do innego kraju kompletnie niezabezpieczone – bo skoro nie miało podstawowych szczepień, to pewnie nie zrobiono też tych dodatkowych – to się niestety zakaziło. I potem stanowi ryzyko dla innych osób nieszczepionych, które są w jego otoczeniu. Więc ja bym się może nie bała tyle, że z tego ogniska ktoś dalej się zakazi, ale boję się analogicznych sytuacji.Na przykład?W mojej klinice w ostatnich miesiącach, czyli w okresie ferii świątecznych, długich weekendów czy ferii zimowych, mamy dziesiątki czy nawet setki pacjentów, którzy wracają z tropików, dokąd wyjechali kompletnie niezabezpieczeni. Czyli skoro to jedno dziecko coś przywiozło, to następni też mogą przywieźć. Mam nadzieję, że to będzie taka nauczka i bardzo dobrze, żeby takie przypadki były nagłośniane. Mimo że są tragiczne i dla tych rodziców jest to dramatyczna sytuacja. Nikt nie chciałby, żeby jego dziecko było w ciężkim stanie na OIOM-ie i to jeszcze z powodu choroby, przeciwko której mogło być zabezpieczone i nie zachorować, albo przejść ją łagodnie. Mam jednak nadzieję, że inni na tej podstawie wyciągną wnioski i nie będą już wyjeżdżać z niezabezpieczonym dzieckiem do krajów tropikalnych. Jako człowiek urodzony pod koniec lat 80, pierwszy raz usłyszałem o przypadku błonicy. No właśnie. Ja błonicy nie widziałam. Kilka miesięcy temu mieliśmy przypadek niezaszczepionego dziecka uchodźców z podejrzeniem błonicy, z bardzo silnym zapalenie gardła. I pamiętam, że przebiegłam się po szpitalu szukać najbardziej doświadczonych lekarzy, żeby zobaczyli tego pacjenta. I ci najstarsi lekarze też nie widzieli błonicy. Mówili, że ich nauczyciele mieli z nią styczność i przekazywali im wiedzę teoretyczną. Skoro nie widziałam tej choroby, to jest ryzyko, że jej nie rozpoznam. Bo jak już wiemy, z czym mamy do czynienia, to nie ma problemu, bo możemy wdrożyć leczenie. Naprawdę wolałabym nie widzieć chorób zakaźnych, które można by wyeliminować drogą szczepień. Teraz mamy ognisko odry pod Warszawą i trafiają do nas kolejne nieszczepione dzieci. W ostatnich latach mamy wysyp ruchów antyszczepionkowych. Jak przekonać tych ludzi, że szczepienia są ważne?Tych, którzy uważają szczepionki za całe zło, nie przekonamy. Mogliby zdać sobie sprawę z powagi sytuacji tylko wtedy, gdyby na własnej skórze przekonali się o tym, że istnieje realne zagrożenie. A są takie przypadki. Jeżeli przychodzą do nas pacjenci na profilaktykę poekspozycyjną, np. tężca, bo nieszczepione dziecko spadło z huśtawki i sobie zdarło kolano, albo się gdzieś zraniło, co się dzieciom przecież zdarza, albo zostało pogryzione przez zwierzę i trzeba dać im profilaktykę wścieklizny, to my wtedy antyszczepionkowców już nie mamy. Oni się wtedy wszyscy bardzo chętnie szczepią, bo się po prostu boją. Natomiast jest jeszcze szara strefa osób, które nie mają jakichś bardzo twardych przekonań, tylko trochę im z tymi szczepieniami jest nie po drodze. Czyli to są ci ludzie, z którymi my mamy szansę porozmawiać i w jakiś sposób ich przekonać. Ale muszę zaznaczyć, że jestem przeciwna paternalistycznemu podejściu, że „ja wiem lepiej, a wy się nie znacie”. Naprawdę rozumiem pewne obawy i jestem przekonana, że osoby, które nie szczepią swoich dzieci, nie chcą im zrobić krzywdy. Wręcz przeciwnie. Wierzą w swoje przekonania i uważają, że w ten sposób chronią swoje dzieci. Ludzie boją się niepożądanych odczynów poszczepiennych (NOP). Każdy się boi. Nie ma żadnej interwencji medycznej czy żadnego preparatu farmaceutycznego, który jest pozbawiony działań niepożądanych. I tak samo jest ze szczepieniami. Jeżeli ktoś warunkuje zaszczepienie dziecka od tego, że lekarz obieca mu, że na pewno działanie niepożądane nie wystąpi, to żaden lekarz się pod tym nie podpisze. Tylko my też wiemy, że ryzyko ciężkiego działania niepożądanego vs. ryzyko zachorowania jest nieporównywalne. Zawsze mówię: okej, wystąpił jakiś odczyn poszczepienny, bo jest obrzęk, bo jest jakiś wielki rumień, bo dziecko gorączkowało. Tylko jak to dziecko by zareagowało na cały drobnoustrój, w żaden sposób nieosłabiony, skoro tak reaguje na pojedyncze antygeny czy jakieś pojedyncze cząsteczki tego drobnoustroju? Więc to też jest argument, że jeżeli tak źle reagujemy na szczepienie, to jak byśmy zareagowali na takiego prawdziwego, naturalnego wirusa czy bakterię?Czytaj też: Odra znów atakuje. Najwięcej zakażeń od 25 latZ drugiej strony szczepienia są najlepiej przebadanymi substancjami na rynku farmaceutycznym. Po pierwsze, podawane są masowo zdrowym ludziom, czyli my nie możemy spowodować, że ich stan zdrowia się przez szczepienia pogorszy. Podawane są populacjom wrażliwym, czyli dzieciom, kobietom ciężarnym, osobom starszym. I my nie możemy im w żaden sposób tak globalnie zaszkodzić. Trzeba też jasno powiedzieć, że żadna firma farmaceutyczna nie jest organizacją charytatywną. To jest biznes. Tylko że jeżeli założymy, że wyprodukowanie każdej szczepionki, tak od zera do wypuszczenia jej na rynek, to są miliardy dolarów, to nikt nie pozwoli sobie na to, żeby wypuścić coś, co jest niesprawdzone, szkodliwe, czy ma nieudowodnione działanie. Wtedy to będzie oznaczało koniec takiego biznesu. Więc nawet patrząc z tego punktu widzenia, nie ma co się doszukiwać, że to jest coś podejrzanego.Antyszczepionkowcy mówią, że lekarze są opłacani przez firmy farmaceutyczne, żeby tak mówili.I niby z tego żyjemy? Trudno o większą bzdurę. Ale clou sprawy jest jedno: szczepienia padły ofiarą swojego własnego sukcesu. Bo my, żyjąc dzisiaj, nie pamiętamy czasów, które były przed szczepieniami, czyli lat 50. czy początku lat 60. XX wieku. Wtedy niemal w każdej rodzinie było dziecko, które zmarło z powodu choroby zakaźnej. Czyli każdy widział konsekwencje tych chorób. Widział, jakie są straszne. Nazywamy je chorobami wieku dziecięcego, czyli czymś, co niby powinno się przechorować, żeby wytworzyć sobie naturalną odporność, ale wtedy było to wielkim zagrożeniem. Gdy wprowadzono szczepienia, poddali się im wszyscy. I wówczas nie było antyszczepionkowców, bo wiedziano, że to jedyny ratunek. To była jedyna szansa, żeby po urodzeniu np. trojga dzieci, wszystkie dożyły wieku dorosłego. Bo wcześniej było tak, że trzeba było urodzić sześcioro czy siedmioro dzieci, żeby ta trójka dożyła dorosłości. Dzisiaj sytuacja jest taka, że dzięki szczepieniom nie widzimy ciężko przechodzonych chorób zakaźnych i wydaje nam się, że ryzyko choroby jest dużo mniejsze niż ryzyko działań niepożądanych po szczepieniu. Szczepionki powodują autyzm – to częsty argument ludzi, którzy nie szczepią swoich dzieci. Skąd to się wzięło?Pod koniec lat 90. pojawiła się publikacja, która była wątpliwa metodologicznie. Pan doktor Wakefield opublikował wraz z 12 innymi naukowcami serię przypadków 12 dzieci, które jakoby szczepione przeciwko odrze, potem rozwinęły objawy ze spektrum autyzmu. Wymyślił teorię, że po szczepieniu miałoby się tworzyć jakieś potencjalne białko, które potem uszkadza mózg. Gdy okazało się, że te założenia są błędne, większość współautorów wycofała się, bo nie chcieli firmować tych publikacji swoim nazwiskiem. I ogólnie ta praca ma status „retracted”, czyli jest wycofana z obiegu, bo nie jest to materiał, na podstawie którego my możemy wyciągać jakiekolwiek wnioski przyczynowo-skutkowe. Natomiast dziś mamy wielkie metaanalizy na milionach zaszczepionych pacjentów, które w sposób metodologicznie już właściwy – pozwalający na stawianie wniosków – pokazały, że zaburzenia ze spektrum autyzmu nie są konsekwencją jakiegokolwiek szczepienia, a w szczególności nie wynikają ze szczepienia przeciwko odrze, śwince i różyczce, a właśnie o tym postulował pan doktor Wakefield w tej wycofanej pracy. W dzisiejszych czasach wnioski przyczynowo-skutkowe, czyli taki ciąg logiczny, możemy wyciągać wyłącznie na podstawie właściwie zaplanowanych i właściwie metodologicznie przeprowadzonych badań klinicznych. Na tym opiera się to, co nazywamy EBM, czyli Evidence Based Medicine. Coś, co jest dla nas wiarygodną wiedzą medyczną. Dzisiaj wiemy, że nie możemy wyciągać wniosków na podstawie pojedynczych opisów przypadków. To, że coś się jednemu pacjentowi stało, to oczywiście jest dla nas jakiś sygnał, może taki przyczynek do zaplanowania badania klinicznego, ale na tej podstawie nie możemy wyciągać wniosków przyczynowo-skutkowych. Dziś jest to oczywiste.Czytaj też: Obowiązkowe szczepienia dzieci. GIS zapowiedział kontrolePodam argument antyszczepionkowców: To dlaczego jest więcej przypadków autyzmu?Może dlatego, że lepiej diagnozujemy. Jesteśmy też bardziej wyczuleni. Większość dzieci jest zaszczepiona. Ale też większość dzieci, które mają rozpoznany autyzm, też np. pije mleko, albo je chleb. I nikt nie powie, że to od mleka albo chleba, ale od szczepionek już tak. Więc z pełną odpowiedzialnością, na podstawie dzisiejszej wiedzy, mogę powiedzieć, że absolutnie szczepienia nie prowadzą do zaburzeń ze spektrum autyzmu. Mówiła pani, że szczepionki są przebadane, zanim trafią na rynek. A co ze szczepionkami na COVID, które zostały stworzone błyskawicznie?Pamiętam zapowiedzi z początku pandemii ówczesnego ministra zdrowia, który powiedział na początku 2020 roku, że do końca roku będą szczepionki. Absolutnie w to nie wierzyłam. I odszczekałam to 28 grudnia, kiedy sama zostałam zaszczepiona. Pamiętam, jakie to było dla nas szczęście i szansa na powrót do względnej normalności oraz wiara w to, że w końcu będziemy mogli normalnie funkcjonować.Nie było obaw, że z tymi szczepionkami coś jest nie tak? Że zostały zrobione za szybko?Nie było. Co więcej, nasz szpital na początku pandemii został przeformatowany i leczyliśmy tylko przypadki covidowe, dlatego też jako jedni z pierwszych dostaliśmy szczepionki. Wiadomo było, że pewnie starczy ich na początek dla pracowników, którzy oczywiście byli pierwsi do zaszczepienia, ale że być może będzie też możliwość zaszczepienia kogoś z rodzin. Wszyscy walczyliśmy o to, żeby nasi dziadkowie i rodzice zostali zaszczepieni. I myślę, że to jest najlepszy dowód na to, że my się nie baliśmy. Wręcz przeciwnie. Natomiast rzeczywiście to było dziwne, bo w każdym przypadku, zanim szczepionka wejdzie na rynek, poprzedzone jest to wieloma latami pracy. Badania kliniczne trwają bardzo długo. Szczepionki mRNA to nie są takie szczepionki, do których my jesteśmy przyzwyczajeni, które wcześniej w innych chorobach stosowaliśmy, ale cała ta technologia była obmyślona już wcześniej. Czyli nie trzeba było tego wymyślać od zera, tylko dopasować do tego, czego potrzebowaliśmy w tamtym momencie. Więc mieliśmy tę technologię, trzeba było to dostosować do tego wirusa. No i kolejna rzecz: zostały znacznie przyspieszone – i to była główna różnica – kwestie proceduralne. One zostały na potrzeby pandemiczne bardzo skrócone, te decyzje były podejmowane szybko, tak trochę ad hoc, ale uważam, że wciąż z zachowaniem bezpieczeństwa.Byliśmy królikami doświadczalnymi?Wielu antyszczepionkowców się burzyło, bo powiedziano, że teraz rozpoczyna się czwarta faza badań klinicznych, czyli obserwacja tego, co się dzieje po wprowadzeniu szczepionek na rynek. Tylko że jest to normalna procedura. Szczepionka jest przebadana na potrzeby jej rejestracji, wchodzi na rynek i my dalej obserwujemy, co się dzieje, zbierając NOP-y. Lekarz ma obowiązek zgłaszania niepożądanych odczynów poszczepiennych po to, że jeżeli by się okazało, że wszyscy pacjenci, czy duża grupa pacjentów szczepionych ma jakiś określony objaw, który nie wyszedł w badaniach przedrejestracyjnych, to mamy powód do niepokoju. I była taka sytuacja. Nie w Polsce, ale na rynku amerykańskim. Szczepionka przeciwko rotawirusom przeszła świetnie badania przedrejestracyjne, weszła na rynek, zaczęto szczepić duże liczby dzieci i okazało się, że one mają zwiększone ryzyko wgłobienia jelit, czyli takiej choroby, która może wymagać operacji. Co zrobiono? Wyciągnięto wnioski. Wycofano tę szczepionkę z rynku, a dzisiejsze szczepionki przeciwko rotawirusom w ogóle dla tej grupy wiekowej, gdzie to ryzyko wgłobienia jelit jest wyższe, nie są rejestrowane. Więc w przypadku szczepionek na COVID dobrze się stało, że udało się to przyspieszyć, bo gdyby nie szczepienia, to przez kolejna lata byśmy tkwili w tym lockdownie i skończyłoby się to dramatycznie. Czytaj też: Nowoczesny sprzęt w służbie pacjentom. „Robotyka wraca do kardiochirurgów”Czy w środowisku lekarskim są sceptycy szczepień?Myślę, że jak w każdym. To nie jest tak, że lekarze są środowiskiem wybranym. Nas nikt nie weryfikuje podczas studiów czy przed wręczeniem dyplomu pod kątem wartości etycznych. Natomiast z pewnością mamy dużo większy dostęp do wiedzy naukowej. Swoją drogą to niebywałe, że żyjemy w czasach, w których dostęp do wiedzy jest prosty jak nigdy dotąd, a jednocześnie nigdy nie było takiego zwątpienia w zdobycze nauki. Widocznie wierzymy w nasze przekonania, a nie w wiedzę. I może to też dotyczyć lekarzy. Oczywiście to jest marginalny problem i na pewno wśród rodzin lekarskich ten odsetek nieszczepionych dzieci jest dużo mniejszy.Bardzo rzadko, ale zdarzają się przypadki, że lekarze wystawiają dzieciom przeciwwskazania do szczepień np. na trzy lata. Oczywiście są dzieci, które mają przeciwwskazania do szczepień, ale jeśli nagle okazuje się, że te przeciwwskazania dotyczą wszystkich szczepień, a dziecko nie ma ciężkiego niedoboru odporności, to jest podejrzane. Na szczęście środowisko lekarskie jest wyczulone na takie sytuacje i staramy się zgłaszać je do rzecznika odpowiedzialności zawodowej, żeby to zweryfikować. Bywa, że lekarze mają zawieszone prawo wykonywania zawodu. Jest pani za karaniem ludzi, którzy nie szczepią swoich dzieci? Nie jestem zwolenniczką żadnych kar! Uważam, że tu powinna być wyłącznie marchewka, czyli zachęcanie do szczepień, bo jeżeli karzemy, to zawsze ma to negatywne konotacje. Teraz pojawiają się takie głosy, że rodzice tego dziecka z błonicą powinni zostać ukarani za to, że go nie zaszczepili. Jako matka jestem absolutnie przekonana, że ci rodzice już dostali największą karę, jaką mogli. Nie jestem zwolenniczką karania, ale jednocześnie jestem za przywilejami dla osób, które właściwie wypełniają te obowiązki. Czyli niech te dzieci mają pierwszeństwo w rekrutacji do żłobka czy przedszkola. Mamy też 800 plus i ostatnio myślałam, czy to wsparcie nie powinno być wypłacane w zależności od tego, czy dziecko jest właściwie wyszczepione. Ale przede wszystkim jestem zwolenniczką tego, żebyśmy edukowali, bo uważam, że jeżeli rodzic zrozumie, o co chodzi w szczepieniach, to podejmie właściwą decyzję. Bo w większości przypadków jak rozmawiam z rodzicami dziecka nieszczepionego, to nie mówią mi, że są antyszczepionkowcami i koniec. To są marginalne sytuacje. Zazwyczaj słyszmy, że tak wyszło albo nie było czasu, albo dziecko cały czas choruje. Ludzie szukają różnych wymówek. Rodzic ma prawo mieć wątpliwości. Ja to absolutnie rozumiem, bo chcemy dla dziecka tego, co najlepsze. Mamy obowiązkowe szczepionki, a co z tymi nieobowiązkowymi? Np. na ospę. Sam nie szczepiłem dzieci na ospę, bo panuje przekonanie, że jak same przejdą chorobę, to będą miały naturalną odporność. To jest bardzo dobre pytanie, bo mamy szczepienia obowiązkowe, które państwo nam finansuje i szczepienia zalecane, za które musimy zapłacić, ale informacja o nich musi dojść do rodziców. I to nie jest tak, że te szczepienia, które są w grupie tylko szczepionek zalecanych, na przykład przeciwko meningokokom, nie są groźne, bo to jest dramatyczna choroba, która prowadzi nawet do śmierci. Natomiast jeżeli chodzi o ospę wietrzną, to jest choroba absolutnie nieprzewidywalna. I nigdy nie możemy powiedzieć, kto jak będzie chorował. Oczywiście 90 proc. zachoruje łagodnie, ale 10 proc. przejdzie ją ciężko. Co roku mamy w Polsce przypadki kiedy ktoś umiera na ospę wietrzną. Ale na przykład dla dzieci żłobkowych jest to szczepienie bezpłatne i obowiązkowe. I bardzo się denerwuję, kiedy dziecko w wieku żłobkowym jest hospitalizowane ze względu na ciężkie powikłania ospy wiecznej. Nie rozumiem, dlaczego ono nie zostało zaszczepione. Nie rozumiem też nieszczepienia dzieci przedszkolnych. Powiem szczerze, że chyba najciężsi pacjenci, jakich leczymy w szpitalu zakaźnym, to są ciężkie powikłania ospy wietrznej. Widziałam dzieci, wcześniej zupełnie zdrowe, które zachorowały na ospę i potem zmarły mimo najlepszych wysiłków. Po pierwsze, istnieje ryzyko powikłań bakteryjnych, do sepsy włącznie, a po drugie jest to wirus, który ma powinowactwo do układu nerwowego i może spowodować na przykład zapalenie mózgu. Ktoś powie, że jeżeli 90 proc. choruje łagodnie, to jest małe ryzyko. Ale jeżeli w Polsce mamy rocznie 150-200 tysięcy przypadków ospy, to te 10 proc. to są tysiące ludzi, którzy zachorują ciężko i o których życie będziemy walczyć. Więc zawsze, jeżeli jest możliwość szczepienia, trzeba z tej możliwości skorzystać. Pamiętając też o bardzo ważnej rzeczy: szczepienia nie są do końca po to, żeby w 100 procentach wszystkich zabezpieczyć. Bo żadne szczepienie nie ma 100 procent skuteczności. Ale chodzi o to, że nawet jeżeli zachorujemy, to żeby ten przebieg był łagodny i nie prowadził do powikłań. Kolega, który w zeszłym roku ciężko przeszedł krztusiec, prosił, żebym zapytał, co ze szczepieniem dorosłych?Bardzo dobrze, że dotykamy tego tematu, bo to jest szalenie istotne. Zachorowalność na krztusiec w zeszłym roku zwiększyła się nam w stosunku do roku poprzedniego 35-krotnie! W 2023 było niespełna tysiąc przypadków, a w zeszłym roku zgłoszonych 35 tysięcy. Ogromna różnica. Dlaczego tak się dzieje? Są różne głosy, ale główną przyczyną jest nieszczepienie. Raz – dzieci, a dwa – dorosłych. Bo odporność na niektóre choroby wygasa z czasem. I na przykład mamy jasne zalecenie co do błonicy, tężca i krztuśca. Te trzy choroby są zawarte w jednej szczepionce. Skoro nam się tak strasznie popsuła sytuacja epidemiologiczna krztuśca, no to powinniśmy zacząć się szczepić. I wtedy by nie było też błonicy. Więc tu trzeba pamiętać, że dorosła osoba ma się doszczepiać co 10 lat. To jest koszt 250, może 300 złotych. Chyba każdy jest w stanie to zrobić. Tym bardziej, że Ministerstwo Zdrowia podejmuje pewne kroki, żeby dostęp do szczepień był łatwiejszy. Od 1 kwietnia będzie opcja bezpłatnego szczepienia seniorów przeciwko półpaścowi czy RSV, czyli kolejnemu takiemu wirusowi, który jest niebezpieczny dla dróg oddechowych. No i mamy dla nich już od dłuższego czasu bezpłatne szczepienia przeciwko grypie. Kolejna grupa: ciężarne. Też w końcu mamy sytuację, że mają w tej chwili bezpłatne szczepienie przeciwko krztuścowi i grypie, co jest niesłychanie ważne. One też będą miały bezpłatne szczepienia przeciwko RSV od 1 kwietnia. Czyli odpada nam finansowa wymówka, bo nie da się ukryć, że są to drogie szczepionki. I absolutnie uważam, że to, że mamy więcej krztuśca, to jest pokłosie głównie tego, że nie szczepią się osoby dorosłe.Jakby przekonała pani osoby, które nie chcą szczepić swoich dzieci?Prawdziwa troska o swoje dziecko to wykorzystywanie takich zdobyczy nauki jak szczepienia. Tak, żebyśmy nie cofnęli się o 50 czy 70 lat. Bo jeśli chodzi o krztuśca, to w tej chwili cofnęliśmy się do lat 70. poprzedniego stulecia. Od tamtego czasu nie mieliśmy tylu przypadków, co teraz. Na Ukrainie szczepienia na krztusiec nie są obowiązkowe, a nie ma co ukrywać, że w czasie wojny mamy dużą grupę uchodźców. To może mieć znaczenie?W jakimś stopniu tak, ale nawet jeżeli przyjeżdżają do nas osoby z innych krajów, które są niezaszczepione i przywożą tę chorobę, to będzie się ona szerzyła tylko wśród niezaszczepionych osób. Więc jeśli będziemy mieć wyszczepioną populację, takie choroby nie będą nam zagrażać. Oczywiście są też osoby, które mają prawdziwe przeciwwskazania do szczepień, dlatego powinny być otoczone wianuszkiem osób, które są uodpornione. Wtedy nie dojdzie do szerzenia się choroby. Natomiast jeżeli się okaże, że mamy całe łańcuchy takich osób, które są wrażliwe na zakażenie, to niestety te choroby będą się szerzyły. Dlatego tak ważne jest szczepienie dzieci. A sytuacja jest taka, że w 2023, bo nie znam jeszcze danych za 2024 rok, nie zostało zaszczepionych decyzją rodziców prawie 90 tysięcy dzieci w Polsce. A rocznie rodzi nam się w tej chwili 260 tysięcy. To jest jedna trzecia. Oczywiście spłaszczam to, bo te nieszczepienia dotyczą różnych roczników, niemniej jednak szczepienia są najbardziej intensywne w pierwszym roku życia. Czyli zaraz się okaże, że my w ogóle nigdzie nie mamy odporności zbiorowej, czyli tej, która hamuje rozprzestrzenianie się chorób. A my, lekarze, naprawdę mamy co robić. Są takie choroby, przeciwko którym nie ma szczepień i musimy się z nimi mierzyć, więc wolelibyśmy nie zajmować się błonicą, odrą czy krztuścem.Czytaj też: Pięć lat od pandemii. Tak COVID-19 zmienił nasz świat