Ntamugenga była bezpośrednio na linii frontu. Na terytorium okupowanym przez rebeliantów z grupy M23 we wschodnim Kongo działa szpital prowadzony i finansowany przez polską organizację. W ostatnich dniach rebelia ogarnęła stolicę regionu, Gomę. Szpital w Ntamugendze był jednak pierwszy – trzy lata temu znajdował się bezpośrednio na linii frontu. „To jest schodzenie w kolejne kręgi piekła, jak u Dantego. Jak nie wojna czy rebelia, to wybuch wulkanu”. Szpital w miejscowości Ntamugenga od lat prowadzony jest przez polskie siostry od aniołów i finansowany przez Fundację Dobra Fabryka. Trudno powiedzieć, by kryzys w tym regionie przyniosły wydarzenia ostatnich dni. Wojna trwa tam od dawna. Sama Ntamugenga została zresztą zaatakowana już trzy lata temu. W 2022 roku doszło tam do starć sił kongijskich z rebeliantami, a przez szpital przechodziła linia frontu. W wiosce rozgrywały się najcięższe walki. Można powiedzieć, że tamte wydarzenia wyprzedziły dramat, który dziś rozgrywa się w Gomie – największym mieście wschodniego Kongo i okolicach. Poniedziałkowy szturm rebeliantów pozostawił ciała zabitych leżące na ulicach, przepełnione szpitale i żołnierzy sił pokojowych ONZ chroniących się w swoich bazach. Kim są rebelianci z M23? Rebelianci z organizacji M23 opanowali też międzynarodowe lotnisko w Gomie, a media donoszą o zagrożeniu dla znajdującego się w mieście laboratorium, w którym przechowywany jest wirus Ebola. Ruch M23 jest najnowszą z grup rebelianckich prowadzonych przez etniczną grupę Tutsi i wspieraną przez Rwandyjczyków. Podobne wydarzenia wstrząsają Kongiem od czasu ludobójstwa w Rwandzie 30 lat temu. *** „Pętla zaciskała się wokół Gomy” – Finansowany przez nas szpital znajduje się w odległości około 50 kilometrów na północ od Gomy, w kierunku Rutshuru. Droga do Gomy już od kilku dni jest nieprzejezdna – mówi w rozmowie z portalem TVP.Info Mateusz Gasiński, prezes Fundacji Dobra Fabryka. Jak wskazuje, w sytuacji, w której obecnie znajduje się stolica prowincji Kiwu Północne, sama Ntamugnenga znalazła się już trzy lata temu, gdy rebelianci przypuścili atak na ich wioskę. 50 kilometrów dalej słychać toczące się walki Jeden z pracowników szpitala przed weekendem został wysłany do Gomy, by zawieść próbki do badań. Nie miał już jednak jak wrócić. – W naszym szpitalu było słychać, że te walki trwają, mimo że Goma jest oddalona kilkadziesiąt kilometrów od Ntamugengi, to pomiędzy nie ma w zasadzie nic oprócz lasu tropikalnego i wulkanów. Te walki były na tyle silne, że było słychać, że się tam dzieje – opisuje prezes Fundacji Dobra Fabryka. W środę, kilkadziesiąt godzin po rozpoczęciu szturmu M23 na miasto, w regionie jest już znacznie spokojniej. – Oczywiście, co jakiś czas słychać jeszcze pojedyncze strzały z karabinów, natomiast to jest już związane raczej z napadami rabunkowymi, a nie ze starciami rebeliantów z kongijskim wojskiem – dodaje. Miliony ofiar Nie zmienia się jednak to, co w regionie jest problemem od lat: brakuje prądu, w wielu miejscach nie ma wody, bo pompy również potrzebują energii elektrycznej. Gigantyczne miasto znów jest na krawędzi katastrofy humanitarnej. – Oficjalnie mówi się o 6 milionach ofiar i 7 milionach osób wewnętrznie przesiedlonych w ciągu trzech ostatnich lat. Tylko od początku tego roku to około 270 tysięcy osób musiało opuścić swoje domy. Ci ludzie są do tego zmuszeni, ale nie mają dokąd pójść – wskazuje Gasiński. Kongijczycy schodzą w kolejne kręgi piekła Wraca też do wydarzeń z 2022 roku, spodziewając się, że – podobnie jak wtedy – także teraz miejscowa ludność tysiącami będzie gromadziła się wokół ich szpitala w Ntamugendze, szukając schronienia. Pierwszą ofiarą wojny – mówi nasz rozmówca – stają się oczywiście najmłodsi, czyli dzieci cierpiący z powodu głodu. Prowadzony przez polskie siostry od aniołów ośrodek leczenia choroby głodowej ratuje kilkaset takich dzieci rocznie. Da się przyzwyczaić do latających nad głową pocisków Jako dowód, przywołuje relację siostry Agnieszki, dyrektorki szpitala w Ntamugendze. Gdy w 2022 roku rebelianci zaatakowali wioskę, przez kilka dni ludzie siedzieli zamknięci w domach. Jeśli musieli wyjść po jedzenie – wychodzili skuleni, przebiegali szybko przez drogę, chroniąc się, za czym tylko mogli. – Po kilku dniach tych samych intensywnych walk na tyle się przyzwyczaili, że chodzili już wyprostowani i żyli, jakby w ogóle nie słyszeli tego, że nad nimi przylatują strzały ciężkiej artylerii – przyznaje. Mateusz Gasiński nie łudzi się jednak, że gdy karabiny ucichną, sytuacja wróci do normy. Bo czym jest normalność w regionie od lat ogarniętym kryzysem. – Tam nigdy nie było spokoju, ale teraz można się spodziewać, że samych osób przesiedlonych, nie mówiąc o ofiarach, może być jeszcze więcej – podsumowuje nasz rozmówca.