Co się dzieje na Bałkanach? Serbowie są wściekli. Protestują od początku listopada i nic nie wskazuje na to, by mieli przestać. Na ulice wychodzi coraz więcej ludzi: młodych i starych, ze wsi i z miast. Wszyscy domagają się tego samego: zmiany rządów i odejścia prezydenta Aleksandara Vučicia. A wszystko zaczęło się od… zawalonego dachu. 1 listopada, o godz. 11:52 czasu środkowoeuropejskiego na dworcu w Nowym Sadzie zawalił się betonowy baldachim. Zginęło czternaście osób, trzy zostały ranne. Jedna z nich zmarła w szpitalu. To oczywiście tragedia, ale wypadki, nawet najstraszniejsze, się przecież zdarzają. Ten jednak, zdaniem wielu, zwyczajnie nie powinien. Stację zbudowano co prawda 60 lat temu, w czasach głębokiej komuny, ale całkiem niedawno była odnawiana. I to dwukrotnie. Wszystko w ramach głośnej serbsko-chińsko-węgierskiej kooperacji: trasa Belgrad-Nowy Sad, łącząca dwa największe miasta w kraju, to strategiczny odcinek prestiżowego projektu linii kolejowej, która z Serbii ma prowadzić aż do Budapesztu – z prędkością co najmniej 200 kilometrów na godzinę. Chińskie banki wykładają na takie inicjatywy pieniądze, a tamtejsze konsorcja odpowiadają za kompleksową realizację projektów. Docelowo ma się to opłacać wszystkim: Chińczykom – bo zyskują wpływy gospodarcze i polityczne w Europie Środkowo-Wschodniej, a ich firmy otrzymują ogromne kontrakty. Serbii – bo inwestycje w infrastrukturę mają przyciągać kapitał, rozwijać gospodarkę i poprawiać jakość życia obywateli. Unii Europejskiej – bo projekt trasy Belgrad-Budapeszt wpisuje się teoretycznie w rozwój infrastruktury transportowej na Bałkanach, kluczowej dla europejskiej integracji. Za remont dworca w Nowym Sadzie zapłacono 64 miliony euro – sporo, zwłaszcza że żyje tam mniej więcej tyle samo ludzi, co w Bydgoszczy czy Białymstoku. Wnętrza nie powalają, ale przecież nie wszystko musi być żywcem wyjęte z futurystycznych gier komputerowych.W obliczu tragedii prezydent Vučić niemal natychmiast ogłosił żałobę narodową. Mieszańcy Nowego Sadu wyszli z domów, by oddać hołd zmarłym. Milczeli, zatapiali się w refleksji. Tak wyglądały pierwsze dni listopada. W końcu jednak zaczęto zadawać pytania. Jak to możliwe, że w nowym budynku, świeżo po remoncie, po serii oficjalnych odbiorów, coś tak po prostu się zawaliło? Chińczycy szybko umyli ręce: to nie oni, akurat tego baldachimu nie ruszali, „to jeszcze stary”. Do dymisji podał się jeden z ministrów, głowy poleciały też na mniej eksponowanych stanowiskach. Ale i to nie wystarczyło. Dworzec w Nowym Sadzie szybko stał się symbolem wszystkiego, co w Serbii złe i patologiczne. Przede wszystkim: głęboko zakorzenionej korupcji, która – jak głoszą hasła prezentowane do dziś na ulicach – „zabija”. Niestety dosłownie.Vučic próbował sprawę zamieść pod dywan. Eksperci szybko wypunktowali jednak, że przyjaciele z Azji kłamią, a ich usługi obejmowały przebudowę tego dachu. To rozgrzało nastroje w kraju. Protestujący zażądali upublicznienia całej dokumentacji projektu i rozliczenia tych, „którzy mają krew na rękach”. Nikt już nie ma wątpliwości, że kilka, może kilkanaście milionów wylądowało w kieszeniach biznesmenów i polityków, a w Nowym Sadzie stanęła fuszerka, po kosztach. I że za wszystkim stoi, mniej lub bardziej bezpośrednio, prezydent.Liczba ludzi na ulicach rośnie z dnia na dzień. Protesty przybierają coraz to nowe formy: blokowane są ulice i instytuty publiczne. Wznoszone są głośne okrzyki, skandowane antyrządowe hasła, ale jest i paraliżująca cisza. Cały świat obiegają obrazki takie jak ten: Lit na wagę złotaCo robi władza? To, co zwykle. Czeka, aż ludziom się znudzi. Ile można zalegać na ulicach? Protesty za Vučicia to nie pierwszyzna, zdarzają się regularnie od 2016 r., na równie wielką skalę. Dotyczyły kwestii ekonomicznych, takich jak protesty nauczycieli i rolników, brutalnego działania służb wobec opozycji (zwłaszcza w 2018 r.), polityki urbanistycznej realizowanej w interesie bliskich rządowi deweloperów, problemów z zanieczyszczeniem środowiska czy przyznawania zagranicznym inwestorom przywilejów, które pozwalają im omijać lokalne przepisy. Najgłośniejsze i najświeższe dotyczyły… litu.Europa desperacko potrzebuje litu – kluczowego elementu baterii zasilających pojazdy elektryczne oraz magazyny energii odnawialnej. Unia Europejska przewiduje 60-krotny wzrost zapotrzebowania na lit do 2050 r., co czyni go kluczowym elementem Zielonego Ładu i pakietu „Fit for 55”. Tradycyjni dostawcy, tacy jak Australia, Chile czy Chiny, dominują rynek, ale UE dąży do zwiększenia lokalnej produkcji, czemu służyć ma „Akt o surowcach krytycznych” z 2023 r.Tak się składa, że Serbowie tego litu mają sporo. Na początku 2004 r. grupa geologów pracujących w regionie Jadar odkryła nowy minerał: wodorotlenek borokrzemianu sodowo-litowego, który nazwano jadaritem. Rio Tinto, brytyjsko-australijski koncern wydobywczy, zajął się sprawą i szybko dostrzegł w tym niepozornym odkryciu spory potencjał. Okazało się bowiem, że jadarit zawiera nie tylko lit, ale też bor – kolejny cenny surowiec przemysłowy. Szybko sporządzono plany budowy kopalni, która miałaby kosztować 2,5 miliarda euro. Ręce zacierały Mercedes i Renault, mające swoje fabryki nieopodal, do Belgradu przyjechał nawet Olaf Scholz. Bo, jak wyliczyli eksperci, serbskie złoża zaspokoiłyby 90 proc. obecnego zapotrzebowania europejskiego przemysłu samochodowego. Dziś niemieckie koncerny zdane są na import litu z odległych kontynentów, głównie z Chile. I m.in. dlatego przegrywają w konkurencji z chińskimi producentami. Gdyby mieć surowiec tuż za miedzą… Plany i marzenia chwilowo zakłóciły protesty ekologów. Akurat w Serbii lit znajduje się tam, gdzie najżyźniejsze, najbardziej płodne tereny. Gdy światowe media pisały o protestach z przełomu 2021 i 2022 r., nie brakowało laudacji na temat pięknych, zielonych wzgórz i „magicznych pasiek”. Ale w ramię w ramię z „zielonymi” stali też zwykli ludzie. Nikt, znając nawyki rządzących, nie miał wątpliwości, że to kolejny złoty interes przede wszystkim dla nich. Że w Serbii nie powstanie żadna fabryka aut, że nie będzie dziesiątek tysięcy nowych miejsc pracy, a kraj będzie bezdusznie eksploatowany przez zachodni kapitał. Wypominano Rio Tinto działania m.in. w Papui Nowej-Gwinei, gdzie doszło do katastrofy ekologicznej. To samo, przestrzegali eksperci, miało czekać mały kraj na Bałkanach. Pomysł więc, pod społecznym naporem, upadł, a sprawa na dłuższy czas ucichła. Ludzie, tak się wydawało, po raz pierwszy odnieśli na ulicach poważny sukces. W lipcu 2024 . Sąd Najwyższy w Serbii orzekł jednak, że decyzja o cofnięciu zezwolenia była… niekonstytucyjna.I wszystko zaczęło się od nowa. Opozycja zaproponowała, by wprowadzić przepisy zakazujące wydobycia litu i boru. Tysiące ludzi pojawiło się pod rządowymi budynkami, by zmusić władze do poparcia ich postulatów. Prezydent Vučić publicznie oświadczył jednak, że protesty są inspirowane przez Zachód, szczególnie Amerykanów, a ich celem jest obalenie rządu w Belgradzie. Ktokolwiek zresztą śmiał porywać się na tę piękną ideę, ten nazywany był „wrogiem serbskiego rozwoju”. No bo kopalnia litu – zdaniem rządzących – to główny przystanek na drodze do europejskiej integracji. To nic, że Serbowie (o Unii nie wspominając) wcale jej nie chcą. Na kłopoty... wyboryVučić protestami się więc nie przejmuje, bo wszelkie wybuchy niezadowolenia dotąd bardzo skutecznie tłumił. Pomagała mu w tym pełna kontrola nad mediami, które kompromitowały liderów protestów i narzucały narrację sprzyjającą rządzącym. Dodatkowo władze często korzystały z prowokatorów, by wzbudzać chaos podczas zgromadzeń, co zniechęcało ludzi do uczestniczenia w kolejnych manifestacjach. Takie metody skutecznie osłabiały zaangażowanie społeczne, prowadząc ostatecznie do wygaszenia protestów.A gdy już sprawy zabrnęły za daleko, organizowano przedwczesne wybory, które – niespodzianka! – wygrywał Vučić i Serbska Partia Postępowa (SNS). Do urn, na wybory parlamentarne, Serbowie chodzili w 2014, 2016, 2020, 2022 i 2023 r. Częściej niż ktokolwiek inny w Europie. Czy tym razem skończy się podobnie? To, co różni obecne protesty od tamtych, to ich ogólnospołeczny i ogólnokrajowy charakter. O ile w 2022 r. chodziło przede wszystkim o powstrzymanie budowy kopalni, o tyle teraz o szeroko pojęte rozliczenie władzy i doprowadzenie do systemowych zmian w kraju. Jest ogólny, wyższy cel, ale i konkretne postulaty: rozliczenie winnych śmierci 15 osób. To działa na wyobraźnię. Wówczas na ulice wychodzili tylko mieszkańcy Jadaru i Belgradu. Teraz tłumy są wszędzie: w każdym większym mieście, ale również na wsiach i w miasteczkach. Co kluczowe, protestują ludzie z różnych grup społecznych: studenci, rolnicy, robotnicy, osoby starsze i młodsze, a nawet ci, którzy wcześniej popierali Vučića i rządzącą SNS Manifestacje mają charakter zdecentralizowanych akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa, a to, co je łączy, to blokowanie ulic w godzinę katastrofy dla uczczenia jej ofiar. Nie wysunęły też wyraźnego lidera, co jest działaniem celowym i ma podkreślać oddolny charakter inicjatywy. Serbia na rozdrożuProrządowe media przedstawiają protesty jako inspirowane przez „zagranicznych instruktorów” i wrogie Serbii. Palcem wskazuje się na chorwackich agentów. Policja stosuje coraz bardziej agresywne metody wobec demonstrantów, co jedynie podsyca gniew społeczny. Władze próbują także manipulować opinią publiczną, ogłaszając taktyczne ustępstwa, takie jak dymisje kilku polityków i częściowe ujawnienie dokumentacji. Ale i te działania przynoszą efekty odwrotne do zamierzonych.Nade wszystko: grają na przeczekanie. Chcą naturalnego wygaszenia protestów, jak zwykle, jak za każdym razem wcześniej, ale w Belgradzie, Nowym Sadzie i innych miastach czuć wiarę, że tym razem może być inaczej.W tle wydarzeń toczy się gra o międzynarodowe poparcie. Vučić cieszy się względnym wsparciem Zachodu, który postrzega go jako gwaranta stabilności na Bałkanach. Unia Europejska, obawiając się chaosu w Serbii, w dużej mierze ignoruje kwestie demokratycznych standardów czy łamania praw człowieka przez jego administrację. To tylko wzmacnia poczucie frustracji wśród Serbów, którzy czują się pozostawieni samym sobie w walce z autorytarnym reżimem.Nikt nie ma wątpliwości: Vučić wciąż ma przewagę. Kontrola nad mediami, lojalność instytucji państwowych i silne zaplecze finansowe SNS sprawiają, że zmiana władzy wydaje się może nie „niemożliwa”, ale mało prawdopodobna. Dla wielu obserwatorów kluczowe pytanie brzmi: czy obecne protesty doprowadzą do realnych reform, czy staną się kolejnym niespełnionym zrywem w historii Serbii?Jedno jest pewne: społeczne niezadowolenie osiągnęło punkt krytyczny, a jego konsekwencje będą odczuwalne przez lata. Serbia stoi przed wyborem: albo otworzy się na zmiany i spróbuje zerwać z autorytarnym dziedzictwem, albo ugrzęźnie w chaosie i stagnacji. Los tego bałkańskiego kraju zależy od determinacji jego obywateli i zdolności do przekształcenia protestów w realną siłę polityczną.