Historia zna różne przypadki. Praktycznie rzecz biorąc, Amerykanie wybrali nowego-starego prezydenta już ponad miesiąc temu. W teorii – proces nie został jeszcze zakończony, a „właściwe” wybory odbędą się dopiero… teraz. W całych Stanach we wtorek zbierają się elektorzy, by podtrzymać jedną z najbardziej archaicznych i najdziwniejszych demokratycznych tradycji. W pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada Amerykanie zdecydowali, że chcą, by Donald Trump wrócił do władzy. Głosowanie odbyło się w 51 okręgach wyborczych (50 stanów + Dystrykt Kolumbii), w których wybierano łącznie 538 elektorów. Kandydat Republikanów zdobył aż 312 możliwych głosów, wygrywając z Kamalą Harris również w głosowaniu powszechnym. Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, 20 stycznia zostanie zaprzysiężony na Kapitolu jako 47. prezydent USA. Demokracja na krawędzi chaosuW 1876 roku o względy Amerykanów rywalizowali Rutherford B. Hayes (Republikanin) i Samuel Tilden (Demokrata). Samuel Tilden zdobył większość głosów powszechnych, ale jego zwycięstwo nie było pewne w Kolegium Elektorów. Potrzebował 185 głosów – zdobył „zaledwie” 184. Problemem były sporne wyniki w czterech stanach: Luizjanie, Karolinie Południowej, Oregonie i na Florydzie. Obie partie oskarżały się nawzajem o oszustwa i zastraszanie wyborców, nikt nie chciał ustąpić.Aby rozwiązać impas, powołano specjalną komisję, która miała zdecydować o losach 20 spornych głosów elektorskich. Komisja składała się z 15 członków – 7 Demokratów, 7 Republikanów i 1 niezależnego. Ostatecznie, dzięki zakulisowym negocjacjom, wszystkie sporne głosy przyznano Rutherfordowi Hayesowi, który wygrał stosunkiem 185 do 184.Tilden przegrał, ale Republikanie musieli zawrzeć polityczny kompromis z Demokratami. W jego ramach zgodzili się m.in. na wycofanie federalnych wojsk z Południa, kończąc tym samym Rekonstrukcję (jak nazywa się okres po wojnie secesyjnej), a także przywrócenie konserwatywnym Demokratom kontroli nad Południem, umacniając segregację rasową i ograniczenie praw Afroamerykanów na długie dekady. Tamte wybory stanowiły przestrogę, że choć amerykańska demokracja jest stabilna, często balansuje na krawędzi chaosu. Kim są „wiarołomni elektorzy”?Taki chaos groził również tym razem. Wiele sondażowni do ostatnich chwil nie było w stanie określić, kto może wygrać wybory. Mówiło się o remisie, istniały – całkiem realne zresztą – scenariusze, w których wybory kończyłyby się wynikiem 270 do 270, a o wszystkim decydowałaby Izba Reprezentantów.Ale nie. Donald Trump wygrał zdecydowanie, pewnie, a dzisiejsze głosowanie w Kolegium Elektorów będzie wyłącznie formalnością. Co nie oznacza, że musi obejść się bez ekscesów. Elektorów wybrano kilka dni temu spośród zasłużonych, ważnych polityków partii. Ale i oni mają swoje poglądy. W 2016 roku kilkoro odmówiło oddania głosu na Hillary Clinton, wskazując w jej miejsce bardziej ortodoksyjnego Berniego Sandersa. Nie zmieniło to niczego (Clinton i tak wówczas przegrała – z Trumpem zresztą), było raczej niewinnym manifestem niż realnym wypaczeniem wyników i sprzeciwieniem się woli wyborców. Elektorzy, którzy dopuszczą się takiej samowolki, nazywani są wiarołomnymi (ang. faithless electors) i – w zależności od stanu – mogą spodziewać się określonych konsekwencji. W Pensylwanii prawo wymaga, by elektorzy głosowali zgodnie z wynikiem głosowania powszechnego. Jeśli elektor postąpi inaczej, jego głos może zostać unieważniony, a on sam zastąpiony przez inną osobę, która odda głos zgodnie z prawem. Choć nie przewiduje się większych sankcji karnych, elektorzy łamiący zasady mogą stracić swoje stanowiska partyjne i narazić się na ostracyzm polityczny.Co grozi elektorom za niewłaściwe oddanie głosu?W niektórych przypadkach przewidziane są kary grzywny – w Kolorado niesubordynacja kosztuje 1000 dolarów. Nieco więcej w Teksasie. W Maine i Nebrasce, gdzie podział głosów jest bardziej skomplikowany, zjawisko wiarołomnych elektorów jest niemalże nie do pomyślenia.Teoretyczne rozważanie sprowadza się więc do konkluzji: możliwość jest, nikt nikomu przez ręce przy urnach nie zagląda, ale raczej się tego nie robi. A jeśli się robi, to jedna-dwie osoby, które albo natychmiast zostają zastąpione (i realnie kończą polityczną karierę w partii), albo ukarane finansowo (i również kończą karierę w partii). Przy takiej przewadze, jaką miesiąc temu zapewnił sobie Trump, żaden rozłam nie jest możliwy.Co dalej?6 stycznia odbędzie się na Kapitolu liczenie głosów. Data i moment symboliczne, bo to właśnie podczas liczenia, cztery lata temu, zwolennicy Trumpa doprowadzili do szturmu, nazywanego przez wielu najsmutniejszym wydarzeniem we współczesnej historii amerykańskiej demokracji.Tym razem powinno obyć się bez ekscesów. Dwa tygodnie później, 20 stycznia, Trump zostanie ponowne zaprzysiężony na prezydenta. Zobacz także: Donald Trump ponownie człowiekiem roku magazynu „Time”