Co roku znikało ponad 200 dzieci. Porwania dzieci w czasach PRL były plagą. Co roku znikało ich ponad 200. Tym najgłośniejszym było porwanie syna znanego polityka, czyli Bohdana Piaseckiego. Historia ta wykorzystana została nawet w serialu „Stulecie Winnych”. Milicja co chwila szukała zaginionych dzieci. Czy legendarna „czarna wołga” istniała naprawdę? Kto najczęściej porywał? Czy uprowadzane dzieci udawało się odnaleźć? Choć może trudno w to uwierzyć w latach 50. czasów PRL porywaczkami były głównie kobiety. Ze statystyk wynika, że co roku znikało ponad 200 dzieci. Wiele z tych spraw nigdy tak naprawdę nie zostało rozwiązanych.Jedną z zajmujących się tym niechlubnym fachem kobiet była Mieczysława Hała. Jak zeznał jeden z porwanych chłopców „straszyła go psem i kazała nazywać mamą”.Dzieci w czasach PRL porywały głównie kobietyW marcu 1957 roku milicja otrzymała anonimowy telefon. Osoba, która zadzwoniła na komisariat stwierdziła, że na ulicy Szpitalnej we Wrocławiu mieszka kobieta, która „kradnie i przetrzymuje nieswoje dzieci”. Zgłoszenie na pierwszy rzut oka, a właściwie ucha, wydawało się mało wiarygodne. Funkcjonariusze stwierdzili, że ten, który dzwoni jest pewnie szaleńcem i próbuje zwrócić na siebie uwagę. Mimo swoich domysłów, postanowili sprawdzić anonimowy donos.Zobacz także: Próbował porwać jedenastolatka w centrum miasta. Policja zatrzymała podejrzanego– Milicyjna dokładność wynikała z tego, że w latach 1950 -1957 zaginęło ponad 200 dzieci. Aż 50 z nich nigdy nie zostało doprowadzonych do końca i pomyślnie rozwiązanych – mówi Przemysław Semczuk, autor książki „Czarna wołga” i badający od wielu lat kryminalne sprawy czasów PRL.W przypadku anonimowego zgłoszenia przezorna czujność okazała się słuszna. Kilka dni wcześniej w Brzegu niedaleko Wrocławia zaginął trzyletni Romek Zięba. Z jednym i drugim porwaniem związek miała niejaka Mieczysława Hała.Porywaczka „straszyła go psem, kazała nazywać siebie mamą”Gdy milicjanci postanowili odwiedzić ją w jej mieszkaniu i sprawdzić anonimowe zgłoszenie, nic nie wyglądało na podejrzane. Po pokojach kręciła się czwórka dzieci. Wszystkie były wpisane w dowód osobisty kobiety.– Gdy badałem tę sprawę, mimo powagi sytuacji, zaśmiewałem się do łez. To, co zrobiła Hała było modelowym wręcz przykładem nieudolności komunistycznej administracji. Okazało się, że porywaczka sama wpisywała sobie dzieci w dowód. Zrobiła to zresztą tak, że trudno się było nie zorientować, że nie zrobił tego urzędnik – wspomina Semczuk.Czujność w tej sprawie wykazał również jeden z milicjantów, który odwiedził Hałę w jej mieszkaniu. Mężczyzna zauważył, że jeden z chłopców ma rajstopki i sweterek założone na lewą stronę. Kiedy zapytał, go jak się nazywa, ten bez zastanowienia odpowiedział, że Romek Zięba. Prawda wyszła więc na jaw. Hała próbując się bronić przed aresztem, szła w zaparte i do końca twierdziła, że nie porwała chłopca.– Mówiła, że Romek sam się przyplątał, więc się nim zaopiekowała. Gdy pytano ją, dlaczego wpisała go w dowód pod innym imieniem, nie potrafiła tego wiarygodnie wyjaśnić – mówi Semczuk.Zobacz także: Nagrywali nagie dzieci. Polak i Rosjanin złapani w znanym ośrodku turystycznymTo właśnie Romek wyznał w rozmowie z milicjantami, że „pani straszyła go psem i biła, każąc nazywać się mamą”. Pozostała trójka dzieci także została przez Hałę uprowadzona. Wszystkie po zatrzymaniu trafiły do domu dziecka.–Jedno z nich miało być Tadeuszem, a okazało się dziewczynką. Data urodzin dziecka, była datą, gdy Hała miała operację wyrostka robaczkowego, więc kłamstwo, że jest jego prawdziwą matką szybko wyszło na jaw. Mało tego – przeprowadzone badania ginekologiczne wykazały, że nigdy nie rodziła dzieci – opowiada Semczuk.Rozpoczęły się poszukiwania prawdziwych rodziców dzieci. Tadeusz, który był dziewczynką, został oddany Elżbiecie Grynieckiej z Wrocławia. Kobieta twierdziła, że jest jego matką. Ale... z przeprowadzonych bardzo szybko badań okazało się, że nie.– Kobieta nie chciała jednak o tym słyszeć i była przekonana, że odnaleziono jej córkę. Milicja również dała za wygraną, bo i tak musiała znaleźć rodziny dla pozostałych dzieci. Kiedy zastanawiałem się nad mechanizmem uprowadzeń dzieci w latach 50. doszedłem do wniosku, że administracja w tamtych czasach nie była tak udoskonalona jak dziś. To sprzyjało temu, by nawet jeśli to nie było własne dziecko, zalegalizować i zapisać je jako swoje – wyjaśnia Semczuk.Czy „czarna wołga”, którą uprowadzano dzieci w czasach PRL rzeczywiście istniała? Do dziś symbolem porwań dzieci w czasach PRL jest uchodzą wręcz za kultową „czarna wołga”. Czy istniała naprawdę? Czy porywacze właśnie do tego samochodu wciągali dzieci? Tego tak naprawdę nie wiadomo. Jedną ze spraw, w których to właśnie to auto zapadło w pamięć świadkom porwania, była ta, która miała miejsce w Łodzi.Historia ta miała swój początek w Warszawie a dokładnie w mieszkaniu Heleny Hencel. Do jej drzwi zapukały dwie kobiety. Przedstawiły się jako jej kuzynki. Kobieta stwierdziła, że mówią prawdę i bez wahania zostawiła im pod opieką swoją córkę Lilkę. Te nie zostały jednak w mieszkaniu, tylko szybko z niego wyszły zabierając ze sobą dziecko. Świadkowie zeznawali później, że odjechały właśnie „czarną wołgą”.Sprawa została nagłośniona a jedną z porywaczek, którą okazała się Hanna Szlegiel, odnaleziono w Łodzi. Tam też przebywała mała Lilka. Podczas zeznań tłumaczyła, że porwała dziewczynkę, bo miała niewidomą córkę. Chciała, by oprócz chorego dziecka, było przy niej też to zdrowe. W prasie natychmiast pojawiły się artykuły opisujące sukces milicji. Nie odnaleziono jedynie kierowcy rzekomej czarnej wołgi.– Ten samochód stał się tak mocnym symbolem porwań dzieci, że w śledztwach dotyczących kolejnych porwań, świadkowie z pełnym przekonaniem twierdzili, że to właśnie czarna wołga odjechała z miejsca zdarzenia. Milicjanci nie wierzyli w to, ale strach, jaki czarna wołga budziła wśród społeczeństwa, był władzom na rękę. Auto było miejską legendą, która sprawiła, że rodzice bardziej pilnowali swoich dzieci – wyjaśnia Semczuk.Tragiczny finał zaginięcia małej Basi. „Wiedział, że rodzice dziewczynki są bogaci i zapłacą”Nie wszystkie sprawy porwań dzieci w czasach PRL-u kończyły się sukcesami milicji. Do zaginięcia Basi Kozak z Poznania doszło 19 września 1957 roku. Dziewczynka nie wróciła po lekcjach do domu. Początkowo myślano, że porwanie jest związane z działalnością ojca Basi. Zdzisław Kozak miał prowadzić nie do końca legalne interesy. Był prywatnym przedsiębiorcą, uwielbiał hazard, grywał w karty. Milicja bardzo szybko podjęła się poszukiwań.Podczas przesłuchania koleżanki Basi powiedziały, że gdy razem szły ze szkoły do domu, podszedł do nich mężczyzna. Kazał Basi iść z nim do jej cioci. Dwa dni po zaginięciu, bawiący się na brzegu Warty chłopcy zauważyli, że z wody wystaje tornister. Próbowali wyłowić go patykiem. Tak dokonali makabrycznego odkrycia. Ciało, które wynurzyło się z wody należało do zaginionej Basi.Zobacz także: Horror dzieci w placówce leczniczej. Jest akt oskarżenia [WIDEO]Sekcja zwłok wykazała, że dziewczynka doznała urazu głowy. Podejrzewano, że mordercą jest ktoś z rodziny. Koleżanki Basi zeznały, że mężczyzna, który zabrał ją do cioci, mówił coś o chorym chłopcu, który miał na imię Januszek. O tym, że choruje wiedzieli jedynie najbliżsi.Milicja w trakcie śledztwa wytypowała, że sprawcą jest brat matki Januszka, niejaki Zdzisław Zadrożny. Początkowo nie znalazł się on w kręgu podejrzanych, ale dla funkcjonariuszy podejrzanym było, że tak bardzo przeżywa śmierć dziewczynki a zeznał, że widział ją raptem dwa razy w życiu. Intuicja nie zawiodła milicjantów.Okazało się, że mężczyzna zaraz po śmierci Basi wypożyczył książkę z zakresu medycyny sądowej. Często też dyskutował o śmierci na skutek uduszenia i utonięcia ze studentami. Kiedy go aresztowano przyznał się, że uprowadził Basię dla okupu.– Wiedział, że rodzice dziewczynki są bogaci i zapłacą. Pieniądze zdobyte w ten sposób Zdzisław chciał przeznaczyć na zakup futra dla ukochanej i romantyczny wyjazd do Ciechocinka. Pensja robotnika na kolei, nigdy by mu na to nie pozwoliła – wyjaśnia Semczuk. Zdzisław zeznał, że nie miał zamiaru jej zabić, ale kiedy zemdlała po porwaniu i nie dawała oznak życia, w afekcie ją udusił. Gdy jej ciało nie chciało utonąć, kilkukrotnie uderzył ją w głowę. Morderca został skazany na karę śmierci, którą wykonano natychmiast.Okup czy sprawa polityczna? Najgłośniejsze porwanie czasów PRLNajgłośniejszym porwaniem czasów PRL było uprowadzenie Bohdana Piaseckiego. Doszło do niego 22 stycznia 1957 roku. Sprawa ta stała się wątkiem w serialu „Stulecie Winnych” wyprodukowanym przez TVP.Chłopiec był synem przedwojennego przywódcy faszyzującego Ruchu Narodowo-Radykalnego Falanga, znanego z wrogiego stosunku do ludności żydowskiej. Po 1945 roku Piasecki wspierał władze komunistyczne, które zgodziły się, aby został prezesem katolickiego stowarzyszenia PAX.– Ta sprawa od początku według śledczych miała charakter polityczny. Uważano, że to, co się stało może być zemstą środowisk żydowskich i mieć charakter polityczny, a wręcz rytualny. Dowodem na to miał być znaleziony w ciele Bohdana wbity nóż – wyjaśnia Semczuk.Gdy chłopak właśnie 22 stycznia 1957 roku wychodził ze szkoły, podszedł do niego i jego kolegów nieznajomy mężczyzna. Zapytał, który z nich to Piasecki. Kiedy chłopak się przedstawił, nieznajomy pokazał mu jakiś dokument i zabrał do taksówki.Kierunek, w jakim odjechali, pozostał do końca zagadką. Koledzy Piaseckiego szybko zorientowali się, że coś jest nie tak i zawiadomili rodzinę. Zapamiętali numer taksówki, którym uprowadzono Bohdana. Miała numer T-75-222 i była czarną Warszawą.Bolesław Piasecki kilka godzin po zdarzeniu odebrał telefon. Porywacze żądali 4 tys. dolarów i 100 tys. złotych. To była gigantyczna kwota, której nawet majętni ludzie w czasach PRL po prostu nie posiadali. Kolejny telefon ojciec Bohdana odebrał dwa dni później. Porywacze zażądali, by pieniądze zostały zostawione w kawiarni Kameralna przy ulicy Foksal w Warszawie.Zawiezienia ich podjął się ksiądz Mieczysław Suwała, któremu sprawcy kazali jeździć po całym mieście. W ślad za księdzem podążali również funkcjonariusze SB.Zobacz także: Skarby PRL. Wyrzucano je na śmietnik, dziś słono kosztują – Porywacze go obserwowali, bo chcieli mieć pewność, czy jest sam, gdy zorientowali się, że ma obstawę, przestali się odzywać. Nie pomogły dramatyczne apele rodziny w prasie i radiu – wspomina Semczuk.Bolesław Piasecki interweniował w tej sprawie u samego Władysława Gomułki, ale to niewiele dało. Ciało chłopca znaleziono dwa lat po porwaniu. Natrafili na nie przypadkowo robotnicy. Miało to miejsce 8 grudnia 1958 roku. Zmumifikowane zwłoki Bohdana znajdowały się w piwnicy w budynku na przeciwko warszawskiego sądu. Pomieszczenie to zostało zamurowane i zabite gwoździami do podkuwania koni. Obok ciała leżały zeszyty i książki podpisane jego imieniem i nazwiskiem.– Sekcja zwłok wykazała, że Bohdan został zamordowany już kilka godzin po tym jak został porwany. Dowodem na to był brak śladów potu oraz zabrudzeń na ubraniu – wyjaśnia Semczuk.Sprawców nigdy nie odnaleziono. Czy była to zbrodnia doskonała? – Można je za takie w pewnym sensie uznać – uważa Semczuk.Choć Bolesław Piasecki przez lata starał się, by sprawa została rozwiązana, nalegał by badano te wątki, które nie zostały wyjaśnione, prokuratura nie podjęła tej sprawy ponownie. We wrześniu 1959 roku taksówkarz – Ignacy Ekerling najpierw otrzymał akt oskarżenia, a potem został zwolniony z aresztu. Kolejna rozprawa w ogóle nie miała miejsca. O tym, że ma związek ze sprawą, dowiedział się na własną rękę Bolesław Piasecki. Śledczy byli jednak odmiennego zdania. Nie przekonało ich to, że Ekerling sprzedał mieszkanie, ma paszport i planował ucieczkę za granicę.Sprawy śmierci swojego syna nie doprowadził do końca ani Bolesław Piasecki, który zmarł w 1979 roku, ani jego brat, który także chciał dowiedzieć się prawdy o śmierci chłopca.Sprawa „dzieci kieleckich”. Porwanie, które nim nie byłoNie wszystkie porwania okazywały się w rzeczywistości uprowadzeniami czy dla okupu, czy też z innych powodów. Tak było w przypadku „dzieci kieleckich”. Mirka, Marek i Janusz zaginęli 19 lipca 1956 roku. Wybrali się razem z matką – Barbarą Sieśkiewicz do jej koleżanki. Przez chwilę pobyły w domu wraz z dorosłymi. Zjadły świeże wiśnie i poszły się bawić na podwórku. Pół godziny później matka nie mogła ich znaleźć. Nie było ich na podwórku ani w domu, czy u dziadków, którzy mieszkali niedaleko. Zniknęły bez śladu. Ustalono, że w dniu ich zaginięcia, po Baranówku, kręcił się podejrzany mężczyzna. Zaczepiał dzieci, chciał, żeby zaniosły list do jednego z domów, w zamian oferował cukierki oraz pieniądze. – Gdy go odnaleziono, podczas przesłuchania okazało się, że jest tylko złodziejem i nie ma nic wspólnego z zaginięciem Mirki, Marka i Janusza. Dzieci miały przekazać list jego kochance i nie wzbudzić podejrzeń u jej męża – mówi Semczuk.Pojawiły się różnego rodzaju spekulacje, narodziły miejsce legendy. Wśród nich dominowała ta, że dzieci porwała społeczność żydowską, a ich krew przerobiona została w macę na szabas. Hipotez o zaginięciu „dzieci kieleckich” było ponad 70. W niektórych sprawcami porwania i zaginięcia mieli być sami rodzice. Wszystko wyjaśniło się 20 lutego 1957 roku. Na Baranówku budowano dom rencisty, który milicja na pewnym etapie śledztwa dokładnie sprawdzała i przekopywała teren wokół. Woźnica Tadeusz Staniec, który dowoził piach na budowę, podjechał do wykopu dwieście metrów od miejsca, w którym po raz ostatni bawiły się dzieci. Koń się wyrywał, parskał, był strasznie niespokojny. Gdy zaczął rozkopywać skarpę, trafił na nogę dziecka. Na miejsce przyjechała milicja, esbecy i ekipa techników kryminalistycznych. Okazało się, że to ciała trójki zaginionych dzieci. – Ich śmierć nie nastąpiła w wyniku morderstwa, ale na skutek nieszczęśliwego wypadku. Skarpa po prostu się zawaliła a dzieci nie mogły się z niej wydostać – wyjaśnia Semczuk.Jak dowiedziono, że to ciała „dzieci kieleckich”? W żołądkach znaleziono wiśnie, które jadły przed wyjściem na podwórko. Gdy przekopywani ten teren wcześniej nie natrafiono na zwłoki, bo znajdowały się głębiej niż kopano. Dla prasy zakończenie tej sprawy było łakomym kąskiem. „Niewątpliwie MO włożyła wiele wysiłku i energii w poszukiwania dzieci, ale energia i wysiłek to jeszcze nie wszystko. Chodzi przede wszystkim o należyte opanowanie techniki śledczej, o znajomość nowoczesnych i właściwych metod prowadzenia śledztwa. A w tej dziedzinie milicja nasza wykazuje jeszcze niestety spore braki. Oto skutki dawnych zaniedbań w fachowym wyszkoleniu pracowników aparatu śledczego” – grzmiał na łamach „Expressu Wieczornego” redaktor Zbigniew Kuraś.