Długa droga do Białego Domu. W lutym, na kilka miesięcy przed „właściwymi” wyborami, co cztery lata dzieją się rzeczy równie interesujące co w listopadzie. Oczy całego świata zwrócone są nie na Waszyngton czy Nowy Jork, lecz... prowincjonalny stan Iowa. Dlaczego? Najpierw formalności: prezydentem USA może zostać każda osoba, która skończyła 35 lat, przez co najmniej 14 lat mieszkała na terenie kraju i ma amerykańskie obywatelstwo od chwili narodzin. Kiedy już spełnia się powyższe kryteria, przyda się też nominacja partyjna, bo kandydat niezależny wygrał wybory tylko raz: był nim... George Waszyngton.O nominację, zgodnie z przewidywaniami, łatwo jednak nie jest. Wszystkich tych, którzy marzą o Białym Domu, czekają przygody zwane „primaries” i „caucuses” – i są tak skomplikowane, jak tylko w Ameryce mogłyby być.Wszystko przez WietnamAż do 1968 roku wszystko było stosunkowo jasne (no, powiedzmy). Ludzie mieli swoje preferencje, swoich faworytów, odbywały się nawet prawybory, ale koniec końców decyzję i tak podejmowały partyjne elity. Tajemnicą poliszynela było, że bardziej niż o uwagę ludu warto było zabiegać o względy liderów struktur. Czasem faworyci się pokrywali, ale często niekoniecznie, co prowadziło do małych niesnasek i symbolicznego kręcenia nosem.W końcu „symbolicznie” być przestało. Kraj był pogrążony w kryzysie, prezydent Lyndon Johnson sobie nie radził, więc wywiesił białą flagę i nawet nie próbował walczyć o reelekcję. Ulubieńcem publiczności szybko został senator Eugene McCarthy. Zwolennicy Partii Demokratycznej – zwłaszcza ci młodzi – doceniali, jak odważnie i zdecydowanie sprzeciwiał się wojnie w Wietnamie. Prawybory wygrał w cuglach, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że liderzy ugrupowania średnio się tym faktem przejmą. Mieli już swojego kandydata: wiceprezydenta Huberta Humphreya, który był zuchwały na tyle, że nawet nie pofatygował się, by w prawyborach wziąć udział.Pogłoski rozwścieczyły sporą grupę Amerykanów, którzy przyjechali na konwent w Chicago w bojowych nastrojach. To wtedy działy się rzeczy, o których opowiada m.in. głośny „Protest siódemki z Chicago”. Bohaterowie filmu protestowali przeciwko wojnie, ale protestowali też przeciwko temu, jak ignorowany był ich głos, jak lekceważone były ich poglądy. Gdy potwierdziła się nominacja dla Humphreya, wybuchły zamieszki. Doszło do brutalnych starć z policją, ucierpiało sporo ludzi, ucierpiał też – przede wszystkim – wizerunek Partii Demokratycznej. Zażądano zmian. Natychmiast.Kto może kandydować? Komisja McGoverna-Frasera, powołana, by zająć się sprawą, zdecydowała o oddaniu władzy w ręce ludu. Od tamtej chwili prezydentem może zostać każdy, kto zdoła porwać tłumy, a nie tylko wysoko postawionych oficjeli. To jednak wariant romantyczny.Bo kandydatami na kandydatów nie są, w żadnym razie, osoby przypadkowe: żeby w ogóle liczyć się w prawyborach, dobrze dysponować sporym zapleczem politycznym i... jeszcze większym budżetem. Nie wszędzie można bowiem pojechać, nie do każdych drzwi zapukać, a „pokazać się” trzeba w całym kraju. Już na tym etapie wydaje się miliony na reklamę, a ci, za którymi nie stoją duże pieniądze, najczęściej przepadają dość szybko.A za kim stoją? Z wyjątkiem Trumpa, który do polityki wskoczył niemal wprost ze świata biznesu, prezydenci USA w ostatnich latach przed objęciem urzędu byli albo wiceprezydentami, albo gubernatorami, albo – najczęściej – senatorami. I choć o Białym Domu marzy na pewno wielu, zanim ktokolwiek w ogóle pomyśli o udziale w prawyborach, następuje „liczenie szabelek”: działania zakulisowe, sprawdzanie kto kogo, po co i dlaczego mógłby poprzeć.I tak, w lutowych prawyborach, na dziewięć miesięcy przed „właściwym” pojedynkiem, do walki staje kilkoro, czasem kilkanaścioro przedstawicieli danej partii – spora część wycofała się wcześniej, część startuje bez większych złudzeń, często „dla zasady”. Liczy się dwoje, może troje. Czasami jeden.Czym się różnią „primaries” od „caucuses”?W zależności od stanu, Republikanie i Demokraci organizują „primaries” (prawybory) i/lub „caucuses” (spotkania, debaty), z których następnie wyłaniają delegatów na ogólnokrajowe konwencje. Ci delegaci, niczym elektorzy, wskazują następnie swoich kandydatów na kandydatów. To wielkie wydarzenie, choć zwykle formalność: nazwisko osoby, która będzie reprezentowała obie partie znane jest znacznie wcześniej.Czym są primaries? To dość proste: są wyborami, ale wewnątrz partii. W niektórych stanach mogą brać w nich udział wszyscy obywatele, w innych – tylko zarejestrowani członkowie partii. Głosują albo bezpośrednio na poszczególnych polityków, albo na delegatów, którzy deklarują poparcie dla jednego czy drugiego. To najbardziej miarodajne, ale też... drogie: trzeba kart do głosowania, komisji do liczenia głosów i innych ceregieli, za które płacą podatnicy.Caucuses to rozwiązanie bardziej staroświeckie, obecnie niemal niespotykane. Zakłada bowiem spotkania zwolenników partii w miejscach publicznych, np. bibliotekach, szkołach czy salach gimnastycznych, równo o godz. 19:00 we wtorek, by przez kilka godzin, czasem kilkanaście, w środku tygodnia stawać na zaimprowizowanych ambonach i przekonywać się wzajemnie, że to ich człowiek powinien wygrać. Raz na jakiś czas przeprowadzane jest głosowanie: jeśli któryś z kandydatów uzyska mniej niż 15 proc. głosów, jego zwolennicy muszą przenieść się do innego (lub wyjść). Trochę jak w popularnym niegdyś programie „Decyzja należy do ciebie”. Całość przybiera nieco kuriozalną formę, ale... jak tradycja to tradycja.Pierwszymi prawyborami, uznawanymi przez wielu za najważniejsze, nie są jednak „primaries”, lecz właśnie „caucuses” – organizowane na początku lutego w stanie Iowa.Dlaczego Iowa?Iowa nie jest ani najmniejszym, ani największym stanem. Nie ma też szczególnie reprezentatywnej demografii. Dlaczego więc tak wiele zależy od wyników prawyborów w tym właśnie stanie? Wszystko przez... przypadek.Gdy po zamieszkach z 1968 roku, cztery lata później stany myślały nad tym, jak w najbardziej reprezentatywny sposób wyłonić swoich przedstawicieli, władze Iowa miały już całe „know-how”. Prawybory były tam niemal od zawsze, tak jak od zawsze funkcjonowała kultura spotkań i dyskusji w ramach caucuses. Uwinęli się więc szybko ze wszystkimi formalnościami i właśnie u siebie, na początku lutego 1972 roku, zorganizowali pierwsze oficjalne prawybory dla Partii Demokratycznej. Gary Hart, doradca ubiegającego się o fotel prezydencki senatora McGoverna, stwierdził, że skoro są pierwsze, to będzie o nich głośno, a dobry wynik w Iowa może zwrócić uwagę kraju na jego kandydata. Zaryzykowano: zainwestowano w reklamy, spotkania, stawiając poniekąd wszystko na jedną kartę. Efekt? McGovern dość nieoczekiwanie zajął wysokie, drugie miejsce, za uwielbianym Edem Muskie (który pewnie zostałby później prezydentem, gdyby nie fakt, że... uronił łzę, gdy zapytano go o plotki szkalujące jego ukochaną żonę; media uznały, że nie ma odporności psychicznej potrzebnej prezydentowi i przepadł z kretesem).Manewr nie pozostał niezauważony i w kolejnych latach stosowało go coraz więcej polityków: nie tylko ci, którzy szukali sensacyjnej poprawy wyniku, ale również wielcy faworyci. A Iowa? W to jej graj! Co by się nie działo, to właśnie tam, od ponad pół wieku, odbywają się pierwsze głosowania.Caucuses, uznawane za chaotyczne, starodawne i niekoniecznie reprezentatywne, przeprowadzają już jednak wyłącznie pojedyncze stany. W 2020 roku u Demokratów były to jeszcze Nevada, Północna Dakota i Wyoming. Niewykluczone, że za moment na placu boju zostanie już tylko Iowa, którą i tak politycy przejmują się coraz mniej. Super Wtorek, czyli co?Choć wynik w Iowa może dać kandydatowi medialny rozgłos i – co za tym idzie – większe fundusze, historia pokazuje, że wygrana tam to zaledwie przedsmak długiej walki. Owszem, Barack Obama w 2008 czy John Kerry w 2004 zawdzięczają sukcesy w Iowa swojemu przyszłemu triumfowi, ale już Pete Buttigieg w 2020 roku, mimo że wygrał tam caucuses, z czasem musiał ustąpić Joe Bidenowi.Dla Republikanów Iowa ma znaczenie jeszcze mniejsze: to stan w ok. 95 proc. biały, w przeważającej większości protestancki, gdzie konserwatywni wyborcy głosują na kandydatów niekoniecznie zdolnych do podbicia całej Ameryki: jak choćby Ted Cruz czy Rick Santorum. Jest mało reprezentatywna, bo ogranicza się do bardzo wąskiego profilu, można nawet rzec: dość radykalnego, nastawionego na kościół i tradycyjne wartości rodzinne. Tamtejsi faworyci rzadko wpasowują się w preferencje szeroko rozumianej klasy średniej, która jest przecież w USA najważniejsza.Znaczenie małych spędów w 99 hrabstwach stanu Iowa spada, rośnie za to rola tzw. Super Wtorku – dnia, najczęściej na początku marca, w którym kilkanaście stanów, w tym tacy giganci jak Kalifornia i Teksas, przeprowadzają jednocześnie swoje prawybory. To wtedy kandydaci zdobywają ogromne pule delegatów, które są kluczowe na drodze do nominacji. Reprezentacja jest większa, rozkład szerszy, a ci, którzy są tego dnia zwycięzcami, najczęściej mają prostą drogę do walki o Biały Dom. O ile bowiem po sromotnej porażce w Iowa można się jeszcze „uratować”, o tyle Super Wtorek to często walka o „być albo nie być” w tej trudnej grze. Obraz się krystalizuje, a znaków zapytania jest coraz mniej. Po zwycięstwach w prawyborach, kandydaci zbierają delegatów, którzy na ogólnokrajowych konwencjach partyjnych głosują na swojego faworyta. Im więcej delegatów w kieszeni, tym bliżej do nominacji. U Republikanów system jest całkiem przejrzysty, a emocji latem jest już niewiele. Jednak u Demokratów jest jeszcze jedno ogniwo – superdelegaci. To partyjni notable, którzy mogą głosować na kogo chcą, niezależnie od wyników w stanach. Mają więc potencjalnie ogromny wpływ na wynik, jeśli wyścig jest wyrównany. Przykładem jest rok 2016, kiedy superdelegaci pomogli Hillary Clinton pokonać Berniego Sandersa, mimo że walka wśród delegatów była bardzo zacięta. I choć po tamtej konwencji ich rola została w znaczącym stopniu ograniczona (teraz mogą głosować tylko wtedy, gdy żaden z kandydatów nie uzyskał wymaganej większości delegatów w pierwszej turze), wciąż stanowią ważny element w kampanijnych kalkulacjach.Liczba delegatów, podobnie jak elektorów, zależna jest od populacji danego stanu, ale i... widzimisię władz partyjnych. Demokraci mają ich znacznie więcej: ostatnio aż 4765. W konwencie Partii Republikańskiej brało z kolei udział „tylko” 2470 przedstawicieli.A co potem? Potem już „tylko” wybory, poprzedzone kolejną dawką kampanii, debat i przepychanek. I tak aż do listopada.*Poprzednie części: 1. Pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku, czyli system wyborczy w USA2. Demokracja, ale niekoniecznie, czyli o amerykańskich elektorach3. Opłaca się wahać, czyli skąd się biorą „swing states”*„Wyjaśniamy Stany” to cykl, w którym w krótki, przystępny sposób przybliżymy zawiłości amerykańskiego systemu wyborczego. Dowiecie się czym różnią się Demokraci od Republikanów, czemu zawsze głosuje się w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada i dlaczego niektóre stany są „niebieskie”, a inne „czerwone”. Kolejne części cyklu będą publikowane na stronie tvp.info do końca października.