Wyjaśniamy Stany. Jesteśmy jedyną zaawansowaną demokracją, która celowo utrudnia ludziom oddanie głosu – mówił kilka lat temu Barack Obama. Trudno się nie zgodzić. Amerykanie tak bardzo kochają swoją krótką historię, że – w imię tradycji – uwielbiają komplikować sobie życie. Ich system wyborczy jest archaiczny, dziwny i prowadzi do wielu nieporozumień. I coraz mniej ma wspólnego z demokracją. Wybory w USA odbywają się tradycyjnie, od prawie dwustu lat, w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada. Gdy ustalano ten system, miał sporo sensu: Ameryka była krajem rolniczym, a zdecydowana część farmerów musiała pokonywać długie odcinki, by dotrzeć do najbliższego lokalu wyborczego. Nie mogli ruszać w niedzielę, bo to dzień święty, czas odpoczynku, którego w purytańskich Stanach nikt nie zamierzał nikomu psuć. Trzeba też było zdążyć przed środą, zwyczajowo dniem handlowym. Stąd właśnie wtorek. Dlaczego listopad? Pole manewru nie było zbyt duże. Wiosna i lato odpadały, bo to okres najcięższych prac w polu. Grudzień i styczeń brzmiały nieciekawie, bo przecież zimno, śnieg, problemy komunikacyjne. Do wyboru był luty albo listopad, więc z dwóch miesięcy na „L” (w języku angielskim wcale nie są na „L”, ale po co psuć narrację?) wybrano ten, który rok zamyka, a nie ten, który go otwiera. Być może zdecydował rzut monetą, może wielogodzinne dyskusje. Tego nie wiemy.Zostaje jeszcze jedna zagadka: dlaczego „pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku”, a nie po prostu „pierwszy wtorek”? Wszystko po to, by uniknąć sytuacji, w której dzień wyborów zbiega się z pierwszym dniem listopada – Dniem Wszystkich Świętych, ale też dniem rozliczeń, spłaty kredytów i innych ważnych zajęć. Dzięki temu Amerykanie od 1845 roku mają pewność, że wybory zawsze będą się odbywać między 2 a 8 listopada. W czym kłopot? Choćby w tym, że farmerzy stanowią dziś zaledwie 2 proc. wszystkich mieszkańców kraju. Mają też samochody, często całkiem szybkie, w których w kilkadziesiąt minut mogliby dotrzeć do najbliższego lokalu wyborczego. We wtorek się pracuje, dzieci chodzą do szkoły, a jeśli ktoś wykonuje obowiązki z dala od miejsca zamieszkania, może nie zdążyć (lub po prostu nie chcieć) po ciężkim, męczącym dniu stanąć w kolejce, by oddać głos. Sobota i/lub niedziela to rozwiązanie mające znacznie więcej sensu, ale – z powodu tradycji właśnie – niepraktykowane.Żeby nie było, że dziwni są tylko Amerykanie: w Holandii najważniejsze wybory odbywają się w środy. Tyle że tam są to często dni, w których lekcji jest mniej (lub nie ma ich wcale), a praca jest luźniejsza. W Wielkiej Brytanii, również z przyczyn historycznych, głosuje się w czwartki, w Izraelu we wtorki, a w Kanadzie w poniedziałki. Demokracja z wielkim „ale”Słowa Obamy nie odnosiły się jednak wyłącznie do tego, że głosować trzeba w środku tygodnia, i to w listopadzie, gdy zwykle jest już dość zimno. Od wielu lat w Ameryce panuje przekonanie, że utrudnia się oddawanie głosów ciemnoskórym, Latynosom i biedniejszej części społeczeństwa – w tym choćby studentom. Wszystko przez zaostrzenie prawa wyborczego, do którego doszło najpierw w 2013, a potem w 2016 roku. Największy problem dotyczy niejasnych, choć bardzo restrykcyjnych wymagań dot. papierków, które należy przedstawić przed głosowaniem. Teoretycznie to nie problem, w praktyce: ponad 7 proc. Amerykanów nie ma ważnego dokumentu ze zdjęciem. Ci, którzy mają, potrzebują też niekiedy udowodnienia swojej tożsamości, co z kolei wymaga podróży, często bardzo dalekich, w poszukiwaniu właściwych zaświadczeń. Nie każdy chce i może sobie na to pozwolić. Organizacje praw człowieka krytykują też zamykanie lokali wyborczych pod byle pretekstem. Dzieje się tak głównie w miejscach zdominowanych przez „kolorową” społeczność, co powoduje, że w stanach takich jak Teksas, Arizona czy Georgia trzeba nierzadko pokonać kilkadziesiąt mil, by oddać głos. To nie koniec. W zdecydowanej większości stanów skazani przestępcy nie mają prawa głosu. W kilku (Iowa, Kentucky, Mississippi) tracą je na całe życie, nawet jeśli trafili do więzienia za drobną kradzież. Efekt? Jeden na trzynastu ciemnoskórych nie może głosować w ogóle. U białych te proporcje wynoszą jeden do 56. Niedawno Floryda „uwolniła” możliwość korzystania z czynnych praw wyborczych tym, którzy odbyli wyroki. W ślad za nią mają iść kolejne stany, ale proces trwa długo i nie wszędzie spotyka się z aprobatą. Pomimo wielu przeszkód i komplikacji, w XXI wieku w amerykańskich wyborach głosuje regularnie ponad 100 mln osób, a w 2020 roku, gdy Donald Trump mierzył się z Joe Bidenem, pobito absolutny rekord: do urn zdecydowało się pójść prawie 160 mln uprawnionych do głosowania. W 2016, spośród 136 mln głosujących, na Gary'ego Johnsona z Partii Libertariańskiej oddano 4,5 mln głosów. Najwięcej miała Hillary Clinton (prawie 66 mln), ale to Trump (niecałe 63 mln) został prezydentem. Dlaczego?Wszystko, znów, przez archaiczny system wyborczy. Jeszcze XVIII wieku Ojcowie Założyciele uznali bowiem, że lud nie może decydować o wyborze prezydenta, bo nie ma dostępu do informacji i może być łatwo manipulowany. Wtedy wymyślono Kolegium Elektorów, które – tak zaplanowano – miało stanowić grupę mądrych, wykształconych, odpowiednio przygotowanych ludzi, będących w stanie podjąć bardziej przemyślane decyzje. (więcej o elektorach w kolejnym odcinku cyklu „Wyjaśniamy Stany”)Od 1964 roku w USA jest 538 elektorów. Najwięcej, aż 54, w Kalifornii, w której żyje najwięcej osób. Najmniej, po 3, w najsłabiej zaludnionych stanach, jak choćby Montana, Alaska, Wyoming czy w Dystrykcie Kolumbii, który stanem nie jest, ale i tak dostał skromną pulę elektorów. Co dalej? W Ameryce, jak to w Ameryce, panuje zasada: „zwycięzca bierze wszystko”. Wystarczy wygrana choćby o jeden głos, by zgarnąć wszystkie głosy elektorskie w danym stanie (wyjątkami Maine i Nebraska, ale o tym później). Nawet w Kalifornii, w której mieszka przecież trochę więcej ludzi niż w Polsce. O Kalifornię jednak, podobnie jak o kilkanaście innych stanów, prawie nikt nie walczy: bo jeszcze przed nominowaniem kandydatów doskonale wiadomo, kto gdzie wygra. Są „stany niebieskie” (od koloru utożsamianego z Partią Demokratyczną) i „stany czerwone” (Republikanie), gdzie tendencje utrzymują się zwykle przez kilkadziesiąt lat, z rzadkimi odchyłami. Od pół wieku, a czasem i dłużej, kandydat Partii Republikańskiej wygrywa więc m.in. w Alabamie, Oklahomie, Utah czy Kansas, a Demokraci triumfują w Minnesocie, Nowym Jorku, na Hawajach czy wspominanej Kalifornii. Gra toczy się zatem o tzw. swing states, czyli „stany wahadłowe”. To dlatego w okresie przedwyborczym tyle słyszymy np. o Michigan czy Pensylwanii: bo to najlepszy papierek lakmusowy „nieokreślonej” części Ameryki. Tej, która co cztery lata jest skłonna głosować inaczej, w zależności od programów obu partii, charyzmy kandydata czy sytuacji w kraju. No dobrze, ale skoro liczba elektorów jest przydzielana proporcjonalnie do liczby osób zamieszkujących dany stan, skąd przypadki, że kandydat A przegrywa z kandydatem B, choć zdobył więcej głosów? Kłopot w tym, że proporcjonalnie wcale nie jest, a głos mieszkańca Alaski „waży” więcej niż przeciętnego Kalifornijczyka. Na Alasce jeden elektor przypada na ok. 245 tys. osób, a w Kalifornii - jeden na... ponad 730 tys. Wszystko przez to, że każdy stan musi mieć co najmniej (!) trzech elektorów, nawet jeśli żyje w nim zaledwie garstka ludzi. Proporcje pomiędzy tymi największymi są więc wyrównane, ale „mali” w tym wypadku mogą więcej. I często to od najmniejszych stanów zależy, kto zostanie prezydentem. Więcej o elektorach w kolejnej części cyklu.*„Wyjaśniamy Stany” to cykl, w którym w krótki, przystępny sposób przybliżymy zawiłości amerykańskiego systemu wyborczego. Dowiecie się czym różnią się Demokraci od Republikanów, czemu zawsze głosuje się w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada i dlaczego niektóre stany są „niebieskie”, a inne „czerwone”. Kolejne części cyklu będą publikowane na stronie tvp.info do końca października.