Rozmowa tvp.info. Zdecydowałem się kandydować w zeszłym tygodniu, gdy Marcin Gortat powiedział w mediach, że popiera Jacka Jakubowskiego. Wtedy sprawy przyspieszyły, bo stwierdziłem, że polska koszykówka potrzebuje alternatywy dla Grzegorza Bachańskiego, Łukasza Koszarka i Jacka Jakubowskiego. – mówi w rozmowie z portalem tvp.info Filip Kenig, nieoczekiwany kandydat na prezesa Polskiego Związku Koszykówki. Wybory odbędą się 21 października. Adrian Koliński, tvp.info: Dlaczego zdecydował się pan kandydować na prezesa Polskiego Związku Koszykówki?Filip Kenig: Od kilku lat widzę potrzebę zmian w PZKosz i w ogóle w polskiej koszykówce. Niespodziewane ustąpienie prezesa Piesiewicza we wrześniu i zwołanie przedterminowych wyborów, spowodowało, że kilka osób ze środowiska zwróciło się do mnie z pytaniem, czy nie chciałbym wystartować.Kto konkretnie?Byli koszykarze i trenerzy, ale nie chcę mówić kto dokładnie, ponieważ klimat w polskiej koszykówce jest taki, że tzw. opozycja woli być anonimowa. Ci, którzy w ostatniej kadencji sprzeciwiali się woli zarządu, byli szykanowani. Dlatego wolałbym, żeby ludzie, którzy zmobilizowali mnie do startu w wyborach byli trochę w cieniu.Kiedy pan zdecydował, że będzie kandydował?Sprawa jest świeża, bo zdecydowałem się w zeszłym tygodniu, gdy Marcin Gortat powiedział w mediach, że popiera Jacka Jakubowskiego. Wtedy sprawy przyspieszyły, bo stwierdziłem, że polska koszykówka potrzebuje alternatywy dla Grzegorza Bachańskiego, Łukasza Koszarka i Jacka Jakubowskiego.Czytaj też: PKOl idzie na wojnę z ministrem sportu. Będzie pozewJestem zaskoczony, bo myślałem, że jedną z osób, które pana namówiły jest Marcin Gortat. Jest pan z nim kojarzony.Nie wymażę tego, że pochodzę z Łodzi, tak jak Marcin. Nie jest tajemnicą, że współpracowaliśmy przez wiele lat, znam go od momentu, gdy trafił na pierwsze treningi do Łódzkiego Klubu Sportowego, założyłem i prowadziłem przez wiele lat jego fundację, jego szkoły, natomiast od 12 lat już nie współpracujemy biznesowo. Znamy się, szanujemy, mamy poprawne relacje, ale z różnych powodów 12 lat temu drogi nam się rozjechały i tak jak uważam, że Marcinowi należy się ogromny szacunek za to, co osiągnął sportowo, za wszystkie projekty, które robi dla dzieciaków i bardzo bym chciał, żeby był częścią polskiej koszykówki, tak nie zgadzam się z Marcinem we wszystkich tematach, w których zabiera głos, bo uważam, że w niektórych kwestiach powinien bardziej zgłębić zagadnienia, w których się wypowiada.Myślałem, że Gortat pana poprze.Poinformowałem go, że będę kandydował, ale nie prosiłem o poparcie. Myślę, że najpierw musielibyśmy wypracować płaszczyznę współpracy. Oczywiście jest to jak najbardziej do zrobienia. Tak jak powiedziałem: znamy się od lat, natomiast nie chcę się podpisywać pod tymi komentarzami, które Marcin głosił w mediach, bo mamy inne spojrzenie na niektóre sprawy i po prostu inne charaktery.Jaki ma pan pomysł, żeby przekonać do siebie delegatów?Przede wszystkim merytorycznym programem. Ze względu na doświadczenie sportowe i biznesowe, mam szeroki pogląd na koszykówkę. Uważam, że polska koszykówka jest w złym miejscu, jest sportem niszowym, a ostatnie wyniki reprezentacji, z których jestem dumny i które mnie wzruszyły, trochę pudrują realny stan rodzimego basketu. Mamy bardzo mało licencji, bo to zaledwie 27 tysięcy aktywnych zawodników, co na 37-milionowy kraj jest marnym wynikiem. Dla porównania dwumilionowa Litwa ma tyle samo. Koszykówka musi być większa, bo tylko wtedy będzie mogła stać się biznesem. Trzeba budować koszykówkę, by była dostępna dla dzieci.Czytaj też: Legendarny koszykarz nie żyjeJak to zrobić?Mam na koncie działania zakończone sukcesem w tym aspekcie: siedem lat temu w Łodzi otworzyłem Mini Basket Ligę i w tej chwili mamy około 40 drużyn i 600 dzieci w wieku 6-12 lat. Marzy mi się, żeby takie projekty powstawały na szerszą skalę. Spokojnie można przeskalować ten projekt, żeby dostęp do koszykówki był wszędzie. W województwie świętokrzyskim, które jest wielkości kraju bałtyckiego, są dwa kluby koszykarskie. Musi być dostępność pierwszego kroku i od tego powinniśmy zacząć. To są rzeczy, które bezpośrednio mnie dotykają, bo cztery i pół roku temu przeniosłem się z rodziną do Hiszpanii, żeby dzieci miały lepszy rozwój sportowy, bo różnica między szkoleniem hiszpańskim a polskim jest kolosalna. W ciągu ostatnich dwóch/trzech lat pomogłem przeszkolić w Hiszpanii około stu polskich trenerów. Robiłem to niezależnie od działań związku, po prostu chciałem, żeby szkoleniowcy zobaczyli, jak to wygląda na najwyższym poziomie i jak daleko naszemu systemu szkolenia do tego, co wypracowano w innych krajach.Jak wygląda polska myśl szkoleniowa?Pytanie, czy możemy mówić o polskiej myśli szkoleniowej? W Słowenii, czyli kolejnym niewielkim państwie, wszystkie kadry młodzieżowe grają według jednego pomysłu, mają takie same schematy, a u nas każdy trener ma swoje podejście. Nie jest to odpowiednio skoordynowane. Moim zdaniem doświadczeni szkoleniowcy powinni opracować taki system w kadrach młodzieżowych, żeby "produkowały" zawodników do pierwszej reprezentacji.Co z Polską Ligą Koszykówki?Jak patrzymy na oglądalność meczów, to widać, że ludzie nie są zainteresowani koszykówką. Może wynika to z tego, że jest trudnym i niezrozumiałym sportem. Wiadomo, że sukcesy reprezentacji powodują zainteresowanie, ale jest ono chwilowe, natomiast musimy się zastanowić co zrobić, żeby je podtrzymać. Jak opakować ligę jako osobny produkt, jak przekazać ligę w ręce klubów, żeby one same zarządzały tym produktem, tak jak to wygląda w Eurolidze. Kończę właśnie studia MBA w Eurolidze i widzę, jak tam są wdrożone procedury, włącznie z procedurami finansowego fair play, za dwa lata wejdzie salary cap. Więc, jak widać, wypracowuje się wszystko z klubami i planuje z wyprzedzeniem, bo na koniec kluby są beneficjentami tego, że Euroliga generuje pokaźne przychody i do tego samego powinno się dążyć w polskiej lidze mężczyzn i kobiet.Koszykówka kobieca to kolejny trudny temat.Koszykówka kobiet nie jest odpowiednio doceniana, a jest to bardzo duży błąd, bo na świecie sporty kobiece przeżywają renesans, są bardzo atrakcyjne dla kibiców i są sympatycy, którzy preferują oglądanie właśnie żeńskiego sportu, a nie męskiego. Wiem jak to wygląda w Polsce, ponieważ moja żona przez 20 lat grała w ekstraklasie i myślę, że koszykówka kobiet też może być świetnym projektem, tylko trzeba słuchać klubów, środowiska trenerskiego, przede wszystkim trzeba mieć plan strategiczny, gdzie wszystko będzie poukładane, gdzie są wyznaczone KPI (kluczowe wskaźniki efektywności – przyp. kol), bo powinno to działać jak korporacja i powinno się to realizować, a nie składać obietnice raz na cztery lata, a potem zostawić i dalej zmierzać donikąd.Co chciałby pan osiągnąć jako prezes PZKosz?Przede wszystkim chciałbym zjednoczyć środowisko koszykarskie, bo jesteśmy zbyt małym środowiskiem, żeby były tak duże podziały, jak choćby między Marcinem Gortatem a Mateuszem Ponitką czy Łukaszem Koszarkiem. Polska koszykówka potrzebuje ikon, potrzebuje zawodników, którzy stanowili o sile kadry. Nie muszą się kochać, ale powinni współpracować dla dobra naszej dyscypliny. Trzeba zakopać topory wojenne. Sam znam Grzegorza Bachańskiego od wielu lat, byłem jego orędownikiem, jak pierwszy raz ubiegał się o fotel prezesa i przekonywałem, że warto na niego głosować, bo wierzyłem, że będzie to jakościowa zmiana. I nie mam żadnego problemu, żeby z Grzegorzem usiąść do merytorycznych rozmów. Tylko że ja już przyszedłem do związku z pakietem pomysłów półtora roku temu.Nie spodobały się?Wręcz przeciwnie! Wszystkie moje pomysły się podobały, zostałem pochwalony. Natomiast kiedy zadzwoniłem po tygodniu – jako osoba, która ma w życiu co robić – żeby porozmawiać o szczegółach, wdrożyć plan, opracować szerszą strategię, to okazało się, że nie mam już partnera do rozmowy. Wtedy zacząłem się zastanawiać czy tym ludziom zależy na rozwoju koszykówki, czy po prostu dla części środowiska jest dobrze tak, jak jest. Dlatego zdecydowałem się kandydować. Nie chcę, żeby moja kampania koncentrowała się wokół innych kandydatów, bo mam do Grzegorza szacunek, że jest w koszykówce od 30 lat, że wypracował sobie pozycję w FIBA, bo na tym Polska korzysta, ale myślę, że z tymi budżetami, którymi związek dysponuje, można zrobić znacznie więcej, żeby w koszykówkę zainwestować, a nie żebyśmy funkcjonowali doraźnie.Czytaj też: Miłość MKOl do Rosji nie słabnie? Urzędnicy Putina zaproszeni na sportowe salonyUważa pan, że merytoryczny program wystarczy, by przekonać delegatów?Uważam, że – wbrew pozorom – polska koszykówka to nie jest „beton”. Jest dużo młodych osób, które chcą w koszykówce działać, które mają pomysły, z którymi odbyłem merytoryczne rozmowy i wydaje mi się – bo nigdy nie ma gwarancji do czasu wyborów – że mam ich poparcie. Oczywiście wszyscy mi mówią, że jest mało czasu, że to gorący okres, że w przyszłym roku są mistrzostwa Europy, które muszą być w odpowiedni sposób zorganizowane, ale ja ze wszystkiego zdaję sobie sprawę. Najważniejsze, że bardzo dużo ludzi widzi potrzebę zmian w polskiej koszykówce. I nie chodzi o to, żeby wrzucać bombę do związku i wszystko budować od nowa, bo struktury są. Jest to podstawa, na której można dalej budować koszykówkę, ale trzeba podejść do tego merytorycznie.Dla kogo nie będzie miejsca w PZKosz?Nie chcę, żeby koszykówką zarządzali ludzie, dla których rozwój koszykówki nie jest priorytetem i celem nadrzędnym. Natomiast chciałbym przyciągnąć do koszykówki – i mam takie osoby – ludzi, którzy są merytoryczni w finansach, w marketingu, w sprzedaży, zarządzaniu, którzy wiedzą jak można kreować produkty i tym ludziom dać szansę zbudowania produktu. Wierzę, że ludzie, którym zależy na polskiej koszykówce, poprą mój program. Natomiast jeśli poprą działania Grzegorza, to znaczy, że zakonserwowali się w tym systemie i jest im dobrze. Wszystkich nie przekonam, ale jestem zbudowany tym, że odbiór jest bardzo pozytywny. A jak będzie finalnie? Okaże się w dniu wyborów.Prowadzi pan dobrze prosperujące biznesy, mieszka w Hiszpanii, gdzie dzieci grają w koszykówkę. Na co panu fotel prezesa PZKosz?Żona była przeciwna, żebym kandydował, ale on wie, że żyję koszykówką od rana do wieczora, że to moja pasja. Dwójka młodszych dzieci jest jeszcze w Hiszpanii, natomiast najstarszy syn gra już w Stanach Zjednoczonych, więc rodzi to komplikacje rodzinne. Natomiast biznesy mam w Polsce, czy też w Europie środkowo-wschodniej, więc co drugi tydzień jestem w Polsce. Zanim przegadałem moją kandydaturę z żoną, najpierw zapytałem o zgodę moich wspólników biznesowych, żebym trochę wycofał się z operacyjnego biznesu, bo na pewno tego będzie wymagała kampania i potem działalność w Polskim Związku Koszykówki. Jestem im bardzo wdzięczny, że się zgodzili.Pomysłów panu nie brakuje, ale jak będzie z realizacją?Nie brakuje mi zaangażowania, bo kocham koszykówkę. Denerwuje się, że pewne rzeczy funkcjonują w ten, a nie inny sposób. To tak jak w biznesie, można pieniądze zainwestować albo można pieniądze przepalić, co moim zdaniem dzieje się w PZKosz. Naprawdę mam bardzo dużo pomysłów i o wszystkich trudno mi powiedzieć w ciągu kilkunastominutowej rozmowy, ale zapraszam wszystkich ludzi ze środowiska do dyskusji. Większość osób ma mój numer, zawsze odbieram lub oddzwaniam. Apeluję też do ludzi, którzy są w biznesie i chcieliby budować potężny think tank wokół koszykówki. Zapraszam do kontaktu.Apeluje pan do biznesmenów, ale najwięcej pieniędzy, nie tylko na koszykówkę, ale na sport w ogóle dają spółki skarbu państwa. W ten sposób fundusze organizował prezes Piesiewicz.W związku są pieniądze ministerialne i pieniądze sponsorów prywatnych, ale w dużej mierze rzeczywiście spółek skarbu państwa i za to należą się panu Piesiewiczowi ukłony. Nieważne jak te pieniądze załatwił, ale liczy się to, że przez ostatnie sześć lat budżet PZKosz wzrósł 3,5-krotnie. Natomiast jeśli chodzi o pieniądze publiczne, czy to z ministerstwa, czy spółek skarbu państwa, to taki partner wymaga transparentności. Musi wiedzieć, na co te środki są wydawane. Tu nie może być żadnych wątpliwości, z czym teraz zmaga się pan Piesiewicz. Związek powinien być przezroczysty, wynagrodzenia prezesów i wszystkie sprawozdania finansowe powinny być jawne. Natomiast, wracając do pytania, związek nie może być finansowany tylko przez pieniądze publiczne, musi być kapitał prywatny. A prywatny kapitał jest wtedy, gdy jest sens finansowania. Na razie w koszykówkę inwestują pasjonaci, tak jak pan Wierzbicki w Sopocie, który ma swoją misję i robi to od 25 czy 30 lat. Chwała takim ludziom, ale żeby ich było więcej, to koszykówka musi być produktem.Jaki wizerunek będzie miała pana kampania?Chciałbym, żeby ludzie patrzyli na moją kandydaturę z perspektywy tego, że mam wiedzę i doświadczenie, by kierować związkiem i żeby nie bali się zaryzykować zmiany. Najważniejsze, żeby koszykówka łączyła, a nie dzieliła.