„Tu na dole ciągle jest sierpień '44”. W centrum Warszawy stoi dom, w którym teraźniejszość mieszka z przeszłością. Przeszłość odległa, powstańcza, jednak wciąż żywa dzięki staraniom mieszkańców tej niezwykłej kamienicy. Na pamiątkowej tablicy przy wejściu czytamy: „Tu w czasie Powstania Warszawskiego działał szpital polowy Armii Krajowej, w którym po upadku dzielnicy załoga zdołała ocalić rannych”. Ale – to nie wszystko. Dwa piętra pod ziemią, w piwnicach domu, szpital trwa nadal. I czeka. – Odkąd ranni powstańcy stąd wyszli, nic się tu nie zmieniło, nawet ściany nie były malowane od tamtego czasu – mówi Dariusz Osiński, mieszkaniec kamienicy, pomysłodawca zachowania pamięci i opiekun schronu przy Emiliana Konopczyńskiego 5/7. – To miejsce, gdzie było wyjście na ulicę Tamka, którym jedna z mieszkanek wynosiła ze szpitala nieczystości i przez które potem uciekali ranni powstańcy, ono wciąż tu jest. Dziś jest zamurowane, ale ślad po nim jest widoczny. Od pierwszego dnia, kiedy się dowiedziałem, że w piwnicach budynku był powstańczy szpital, bardzo mnie to zapaliło – opowiada.– Do piwnic nie dało się wejść, wszystko było zasypane śmieciami na wysokość 2 metrów. Trzeba było to oczyścić, zdezynfekowaliśmy pomieszczenia, przeprowadziliśmy deratyzację, bo to było jedno wielkie szczurowisko. Później, z prywatnych pieniędzy, kupowaliśmy łóżka i inne przedmioty z epoki. Zdjęcia, które wiszą na ścianach, podarowało nam Muzeum Powstania Warszawy.– Wiem, że tu były też dzieci – mówi Bogumiła Piątkowska, mieszkanka kamienicy i opiekunka miejsca. – Był chłopczyk, 10-letni, który wykrwawił się i umarł, albo 16-latek, powstaniec, który tylko prosił, żeby nie bolało. Dla nich mamy te małe łóżeczko, z misiakiem.Czytaj też: 80 lat później: Powstanie’44, studium przypadkuZanim wejdziemy do środka, stoimy chwilę na dziedzińcu. – Na placyku przed budynkiem numer 3 i 5/7 był cmentarz – pokazuje pani Bogumiła. – Po prostu wynosili stąd ludzi i grzebali na podwórku. Na samym początku byli chowani z honorami, ksiądz, tabliczka, kwiaty. To była jedna wielka mogiła. Potem już nie było czasu grzebać. Tutaj jest sierpień '44 „W prowizorycznej sali operacyjnej, na stole przykrytym prześcieradłem, kona żołnierz. Jest ranny w głowę i w szyję. W chwili operacji spadają bomby, gasną lampy. Doktorzy stoją bezradni, ranny kona. Za chwilę, już spokojny, leży na noszach. Głowa owinięta skrwawionym bandażem, pochylona lekko w bok, ręce – w zawiniętych do łokcia rękawach koszuli – skrzyżowane na piersiach. Wygląda jakby spał. Wynosimy go na schody pod górę i kładziemy na materacu, na półpiętrze”. Wchodzimy do środka, zatrzymujemy się na tym półpiętrze. Pani Bogumiła płacze. – Mieszkam tu do urodzenia – mówi. – Moi dziadkowie wprowadzili się tu w 1949, moi rodzice tu mieszkali, potem ja, z córkami. Ten szpital, ten schron, traktuję jak swój. Jestem bardzo związana z tym miejscem. Rozwala mnie na łopatki, bo to są dwa światy. Na górze jest XXI wiek, toczy się zwyczajne życie. Dwa piętra w dół i jest sierpień. Sierpień w czterdziestym czwartym. Gdy 1 sierpnia 1944 r. wybuchło Powstanie Warszawskie, służby medyczne stanęły przed wyzwaniem zorganizowania szpitali polowych. Powstawały więc, gdzie się dało – w opuszczonych mieszkaniach, urzędach, magazynach i piwnicach. Wszędzie, gdzie było względnie bezpiecznie. Tak, jak tutaj. „Krótka uliczka Konopczyńskiego kończyła się niewielkim placem otoczonym szczelnie kilkoma kamienicami. Kamienica nr 1 była zajęta przez zwykłych lokatorów, nr 3 – przeznaczona całkowicie na szpital, pod numerem 5/7 lokowano ludność przybywającą ze spalonych domów, a pod numerem 4, gdzie kiedyś mieściła się szkoła zawodowa, przebywali bezdomni ze zburzonych kamienic oraz jeńcy wzięci do niewoli – Niemcy i volksdeutsche. Kamienice 1, 3 i 5/7 były nowoczesne, wykończone w roku 1938, pięciopiętrowe, a pod domem 5/7 mieścił się schron przeciwlotniczy sięgający dwa piętra w głąb. Cały ten zakątek był zaciszny i dawał poczucie bezpieczeństwa”. Kamienica przy Konopczyńskiego 3 nadawała się na szpital polowy tym bardziej, że wcześniej mieszkały tu niemieckie pielęgniarki. Uciekając przed wybuchem Powstania zostawiły po sobie środki opatrunkowe i lekarstwa. Komendantem placówki został dr Stefan Żegliński, ps „Stefan”, „2024” – chirurg z pobliskiego szpitala dziecięcego na Kopernika.Zespół medyczny tworzyli także dr Jan Nowicki, dr Kaczorowski (chirurg ze szpitala Św. Ducha), pielęgniarka i studentka tajnego wydziału medycznego Uniwersytetu Warszawskiego Danuta Bujalska „Danka”, studentka medycyny Eulalia Szymańska, dyplomowane pielęgniarki Michalina Karczewska „Mita”, Filomena Konarska „Fila”, Maria Zadzierska „Maria”, Janina Gajewska.Czytaj też: Zamalowali powstańczy mural tuż przed rocznicą. „To jakaś kpina”Obsadę uzupełniło kilkanaście sanitariuszek, wśród nich Maria Zatryb-Baranowska „Adela”, Jadwiga Skrzydłowska, Jadwiga Skórzewska, Zofia Czajkowska „Zosia”, „Basia”, „Żmijka” i Zosia Celtówna „Iskierka”. Ranni powstańcy byli lokowani w zwykłych mieszkaniach, leżeli w łóżkach z pościelą, regularnie wymienianą na czystą. Napływ rannych był jednak ogromny a zapasy środków opatrunkowych i lekarstw szybko się wyczerpywały. W tej sytuacji środki do narkozy stosowano tylko przy poważnych operacjach. Inne zabiegi chirurgiczne odbywały się bez żadnego znieczulenia.– Szpital pod numerem 3 utrzymał się prawie miesiąc – opowiada Bogumiła Piątkowska. – Dopiero kiedy Niemcy podeszli pod Skarpę i zaczęli ostrzał budynków na ul. Bartoszewicza, wszystkich rannych, pacjentów szpitala przeniesiono tutaj, do schronu na Konopczyńskiego 5/7. Był 3 września 1944 roku. Półmrok, zaduch i brud Piwnice to łącznie trzy duże sale, korytarze i kilka mniejszych komórek. W jednej z nich powstała prowizoryczna sala operacyjna, w innej polowa toaleta, z której nieczystości trzeba było wynosić w wiadrach na powierzchnię. Aby poprawić wentylację, w ścianie jednej z sal medycy zrobili otwór – na podwórze przylegającej kamienicy przy Tamce 44. Wodę przynoszono z góry, w wiadrach. Nie było prądu i światła, schron oświetlały lampy karbidowe i świece, było bardzo duszno. Pacjenci leżeli na drewnianych, piętrowych pryczach, materacach i siennikach na podłodze. Półmrok, zaduch i brud. W powietrzu unosił się zapach ran, krwi i odchodów – wielu pacjentów miało biegunkę spowodowaną czerwonką. Ranni krzyczeli z bólu. Brakowało lekarstw. Dwa piętra pod ziemią, 180 rannych. Razem w obsługą szpitala około 200 osób. 6 września – generalny szturm na Powiśle. Tego dnia schron na Konopczyńskiego 5/7 szybko zapełniał się rannymi – wycofującymi się powstańcami i uciekającymi mieszkańcami. „Nie ma ich gdzie kłaść, kładziemy więc po dwoje na pryczach, a potem na podłodze obok prycz i w przejściach. Poruszamy się po salach z trudnością – nie ma gdzie postawić stopy, wszędzie leżą ranni. Niektórzy jęczą, inni proszą o wodę, której jest tak mało. W pierwszej sali leży jakaś kobieta wydobyta spod gruzów. Twarz czarna od pyłu, ubranie w strzępach, jedna ręka z poszarpaną dłonią. Wciąż podnosi tę rękę do góry, a krwawy szmat skóry i świecąca biel kości jak sztandar majaczą w mdłym blasku świecy. Kobieta nieustannie woła o wodę i każdą wypitą kroplę natychmiast zwraca. Ma wewnętrzne obrażenia, jest nie do uratowania. Jej monotonny jęk i krzyk wypełnia całą salę”. Gdy wojska niemieckie rozpoczęły atak, na Konopczyńskiego 5/7 spadły bomby. – Budynek do pierwszego piętra był kompletnie zniszczony – mówi Bogumiła Piątkowska. – To był jeden wielki lej, a dookoła ogień.Czytaj też: Zmarła najstarsza uczestniczka powstania warszawskiego – Barbara Sowa „Basia” Tymczasem w schronie ludzie dusili się od pyłu, nie mogli oddychać, bali się. Było ciemno. „Przysiadam lekko na noszach, przy których stoję, gdyż obawiam się, że w ciemności nastąpię na leżącego rannego. Ranny, przy którym siadłam prosi cicho: „Siostro, proszę nachylić się”. Gdy to czynię, chwyta mnie rękami za szyję, przytula głowę do mego ramienia. Obejmuję go w pół, by podtrzymać i tak trwamy w ciemności, krztusząc się pyłem. Za chwilę znów nadlatują samoloty. Schron huśta się, jakby był na resorach, bomby walą jedna za drugą – naliczyłam ich sześć”. To wtedy umarł żołnierz, ten z półpiętra. Doktor Żegliński wziął prześcieradło z namalowanym czerwonym krzyżem i wyszedł Niemcom naprzeciw. – To miejsce miało mimo wszystko dużo szczęścia – mówi Dariusz Osiński. – W momencie wkroczenia Niemców, ich dowódcą był Austriak, który pozwolił ewakuować ludzi ze szpitala, najpierw na Uniwersytet Warszawski, a potem do Szpitala Wolskiego. Nie kazał ich rozstrzelać ani spalić żywcem, jak działo się w większości odkrytych przez Niemców polowych szpitali. – Doktor Żegliński wydał wtedy polecenie, żeby kto da radę, uciekał sam, resztę trzeba było wynosić – dopowiada Bogumiła Piątkowska. „Na 180 rannych mamy trzy pary noszy i dwóch mężczyzn do pomocy – doktora Żeglińskiego i sanitariusza „Kubę”, a nas sanitariuszek jest dziewięć. Wynoszenie jest trudne, nosze – duże, ranni – zwłaszcza ci w gipsie – bardzo ciężcy, schody – wąskie, tak że obracając na półpiętrach musimy podnosić nosze z rannymi wysoko, ponad własną głową”. Wynosili rannych do drugiej w nocy, układali na kocach i siennikach przed domem, rano przenosili ich z placyku na Konopczyńskiego przez Sewerynów i Oboźną do bocznej bramy na Uniwersytet, bez przerwy, przez 12 godzin. Jak w katedrze Pani Bogumiła prowadzi mnie do schronu. – Pan Dariusz rozpoczął ratowanie tego miejsca, ja połknęłam bakcyla – mówi. – Wchodzę tu i od razu płaczę. Czasem się zastanawiam, czy dusze tych ludzi wciąż tu są, błąkają się.– Czuję się tu trochę jak w katedrze – mówi pan Dariusz. – Czuję spokój, podniosłą atmosferę, choć czasem dźwięczą mi w głowie różne głosy, takie, które mogły towarzyszyć ludziom w tamtych powstańczych dniach. Wiem, że część mieszkańców nie lubi schodzić do tych piwnic, boją się, bo czasem słychać tu dziwne dźwięki. Nie chcę mówić, że to efekt jakiegoś poltergeista, ma to zapewne związek z rurami, takimi zwykłymi rzeczami, ale mieszkańcy i tak nie lubią tu przebywać. Ja to miejsce sobie jakoś obłaskawiłem, jest mi tu dobrze, jak w domu. W miłym, bezpiecznym miejscu – mówi. – Zresztą ono takie wrażenie sprawia. Myślę, że ludzie, którzy tu byli, powstańcy i dawni mieszkańcy, też się tak czuli. Jednak dwa piętra pod ziemią mogą dać poczucie bezpieczeństwa. Ci, którzy przychodzą tu po raz pierwszy mówią, że czują wzruszenie. Jest takie miejsce, które nie może zniknąć – Zadbaliśmy o ten szpital na tyle, na ile mogliśmy. Na to wszystko potrzebne są duże środki, a my, jako prywatne osoby, ich nie mamy. Każdy z nas ma własne zobowiązania, do tego dochodzi niepewna sytuacja wspólnotowa, szpital znajduje się przecież w piwnicach zamieszkałego budynku – mówi Dariusz Osiński.– Chcielibyśmy odrestaurować podłogę, doprowadzić wentylację i udostępnić to ludziom – dodaje Bogumiła Piątkowska. – Naszym marzeniem jest, żeby Muzeum Powstania Warszawskiego wzięło to miejsce pod swoją pieczę, potraktowało jako filię zewnętrzną, żeby to miejsce było nie do ruszenia, żeby ta pamięć trwała, po prostu. Nam zależy, ale nie wiemy czy innym, którzy przyjdą po nas, też będzie zależało.– Pisałem już chyba wszędzie, z żadnym skutkiem – mówi Osiński. – My jesteśmy gotowi na współpracę, cały czas, od wielu lat. Od 2006 roku. Chodzi nam o zabezpieczenie prawne tego miejsca, żeby jakaś instytucja państwowa miała nad nim całkowitą pieczę i żeby w przyszłości nikt ze wspólnoty mieszkańców nie mógł go zniszczyć. Pytam Dariusza Osińskiego, czy jest coś, co chciałby powiedzieć władzom, czy instytucjom, które mógłby pochylić się nad sprawą powstańczego szpitala na Konopczyńskiego 5/7.– Proszę napisać, że jest takie miejsce, które czeka na swój czas. Czekało 60 lat i teraz znowu czeka.Wszystkie cytaty pochodzą z książki Marii Zatryb-Baranowskiej, Uliczka powstańców. Wspomnienia sanitariuszki szpitala polowego z Powstania Warszawskiego. wydanej przez Fundację Warszawskie Szpitale Polowe, Warszawa 2014.Przy pisaniu materiału korzystałam z zasobów Fundacji Warszawskie Szpitale Polowe.Dziękuję Pani Bogumile Piątkowskiej i panu Dariuszowi Osińskiemu za okazaną pomoc i życzliwą współpracę.