Niezwykły gest solidarności. Z półek sklepowych w całym kraju znikają słone przekąski marki „Beskidzkie”. Polacy, z celebrytami i politykami na czele, masowo nabywają te produkty, aby wesprzeć firmę Aksam, która niedawno doznała ogromnej straty, kiedy jej zakład produkcyjny stanął w płomieniach. Ten niezwykły gest solidarności jest wyrazem narodowego podziękowania dla przedsiębiorstwa, które mimo katastrofy, nie zamierza zwolnić ani jednego pracownika. Akcja wsparcia dla producenta słonych przekąsek rozpoczęła się spontanicznie, kilka godzin po tragedii, która miała miejsce w nocy z 12 na 13 lipca we wsi Malec w powiecie oświęcimskim. Straty firmy wynoszą miliony złotych, a jej moce produkcyjne wynoszą obecnie jedynie 25-30 proc. tego, co przed pożarem. Mimo to, w ocalonej części zakładu nadal produkowane są paluszki i precle.Jak jeden z pracowników firmy Aksam, z którym rozmawialiśmy przed fabryką w Malcu, zakład w chwili pożaru miał wypełniony przyfabryczny magazyn. Zapasy w normalnej sytuacji wystarczyłyby na około 3 miesiące sprzedaży według zapotrzebowania na produkty firmy sprzed pożaru.– Jesteśmy tydzień po pożarze i już w tej chwili nasz magazyn już powoli świeci pustkami – mówi rozmówca Onetu. – Zapasy starczą co najwyżej na kolejny tydzień. Polacy tak rzucili się na nasze produkty, że znikają one ze sklepów, więc hurtownie zamawiają kolejne partie paluszków czy orzeszków. To wspaniały gest. Wszyscy jesteśmy tym wzruszeni. Aż chce się pracować i to wszystko odbudować – dodaje.W komentarzach pod tekstami o „ludzkim właścicielu” od czasu do czasu pojawia się jednak także informacja, że cała akcja pomocy firmie Aksam jest niczym więcej jak świetnie skrojoną akcją marketingową.– Może Pan szukać naprawdę długo, ale ludzi, którzy powiedzą coś złego o szefie, nie będzie wielu – mówi Andrzej, jeden z pracowników zakładu. – Pan Adam to naprawdę „dusza człowiek”. To nie jest prezes, który siedzi za biurkiem i wysyła swoim managerom maile, by gnębili ludzi na produkcji. On często na tej produkcji z nami jest. Potrafi stanąć przy maszynie. Najstarszą część załogi zna po imieniu – dodaje.– Mój siostrzeniec szukał kilka tygodni temu pracy. Poszedł do fabryki, gdzie i ja pracuję. Poleciłam go. Odbył rozmowę kwalifikacyjną i miał zacząć pracę 1 sierpnia – mówi pani Małgorzata. – Gdy wybuchł pożar, był pewny, że sprawa jest nieaktualna. Tymczasem dostał właśnie telefon, że nic się nie zmieniło i ma się stawić w pracy 1 sierpnia. Nasz szef jest tak słowny, że pomimo tragedii nie tylko nie zwalnia, ale nawet zatrudnił tych kilka osób, którym to wcześniej obiecał – dodaje kobieta i tłumaczy, że praca przy produkcji „Beskidzkich” jest naprawdę dobra. Jej zdaniem w firmie ma być miła atmosfera, pieniądze są zawsze na czas, nie ma mobbingu, a pracownicy mają dodatki.Czytaj całość w Onecie.