Spełnienie „amerykańskiego snu”. Republikanie się cieszą: nie tylko Donald Trump pewnie zmierza po prezydenturę, ale i krajobraz po jego kadencji jawi się coraz bardziej kolorowo. J.D. Vance, mianowany kandydatem na wiceprezydenta, jest młody, ceniony, ma charyzmę i wszystko co potrzebne, by stać się przyszłością partii. I to pomimo faktu, że jeszcze kilka lat temu porównywał Trumpa do… Hitlera. W połowie 2016 roku Donald Trump nie był już może wyłącznie „polityczną ciekawostką”, ale niewielu brało pod uwagę, że kontrowersyjny biznesmen może wygrać wyścig o Biały Dom. Hillary Clinton ze sporą, sięgającą nawet ośmiu punktów procentowych przewagą, prowadziła we wszystkich sondażach. O Trumpie mówiono nie tyle jako o poważnym rywalu kandydatki Demokratów, co „fenomenie socjologicznym”. Tylko i aż tyle. Z charakterystycznym dla elit politowaniem pochylano się nad profilem jego potencjalnych wyborców. Zastanawiano się, co w ich życiu poszło nie tak, że w ogóle rozważają oddanie głosu na taką postać.Diagnoza nie była szczególnie skomplikowana. Trump, tłumaczyli eksperci, był odpowiedzią na problemy białej klasy robotniczej w Ameryce. Wskazywał palcem na rząd. Mówił: to ich wina, że wam się nie wiedzie! Jeździł od stanu do stanu, od miasteczka do miasteczka, wykrzykując dokładnie to, co wszyscy chcieli usłyszeć. Chiny, imigranci, kolejne niepotrzebne wojny, zamykanie fabryk… Ludzie, którzy są solą Stanów Zjednoczonych, zostali pozostawieni na pastwę losu. Wreszcie ktoś ich zrozumiał. Wreszcie ktoś zaoferował pomoc, gdy wszyscy dookoła rzucają kłody pod nogi.*Gdy Trump powoli, lecz systematycznie, rósł w siłę, elity zyskały nowego ulubieńca. Zamiast klepiących te same formułki konserwatystów, którzy nie potrafili rzucić nowego światła na niesłabnący fenomen 70-letniego wówczas biznesmena, kolejne stacje coraz chętniej słuchały… J.D. Vance’a. Młody autor, weteran wojny w Iraku, wydał właśnie „Elegię dla bidoków”, traktującą – od wewnątrz – o tych, do których Trump zwracał się najchętniej.Vance tam był. „Elegia…” jest biografią. Opowieścią o „amerykańskim śnie”, który nie miał prawa się spełnić. O chłopcu, którego ojciec porzucił, zanim ten nauczył się chodzić. O matce-ćpunce i pijaczce. O kilkunastu, może kilkudziesięciu facetach, którzy przewijali się przez ich dom. O babci i dziadku (nazwanych pieszczotliwie „mamaw” i „papaw”), którzy go ukształtowali, którym „zawdzięcza to, że jest kim jest” (choć babci, w nerwach, zdarzyło się zalać łóżko dziadka benzyną i rzucić w nie zapałką). Przede wszystkim jednak, młody autor wykreował autentyczny, bardzo krytyczny obraz otoczenia. Hojny, ale niesentymentalny portret białej robotniczej klasy pracującej, która – choć chciałaby, żeby było inaczej – za wszystko co spotkało ją złego, powinna winić przede wszystkim… siebie.Pisał o nadużywaniu narkotyków, uzależnieniu od opieki społecznej, przemocy domowej, nieodpowiedzialnych wydatkach i dezintegracji rodziny. O dzieciach cierpiących na tzw. Mountain Dew Mouth, którym – na uspokojenie – podaje się hektolitry słodkich napojów, bo „nikt nie ma czasu ich wychowywać’. „Ta książka”, tłumaczył, „jest o tym, co dzieje się w życiu prawdziwych ludzi, gdy gospodarka przemysłowa idzie na południe. Chodzi o reagowanie na złe okoliczności w najgorszy możliwy sposób. Chodzi o kulturę, która zachęca do społecznego rozkładu, zamiast mu przeciwdziałać”. To był jeszcze czas, kiedy Vance wobec Trumpa był bardzo krytyczny. Porównywał go do opioidu, nazywając go „łatwą ucieczką od bólu”. Ucieczką, której – jak się niedługo później okazało – Amerykanie potrzebowali.*Po wygranych przez Trumpa wyborach, sprzedaż książki tylko poszybowała. Na liście bestsellerów „Timesa” utrzymywała się tak długo, że Netflix kupił wreszcie prawa do ekranizacji. Ludzie pragnęli zrozumieć, jak źle musi się dziać w Ameryce, w rejonach im nieznanych, niedostępnych, jak silny musiał wybuchnąć tam bunt, że przy urnach zdecydowano się na taki, w pewnym sensie desperacki, krok. Vance był na fali. Miał 32 lata, dyplom prestiżowej uczelni Yale, odznaczenia wojenne i dobrze prosperujący biznes w Dolinie Krzemowej. Był już wówczas wziętym komentatorem społecznym i politycznym, który coraz śmielej myślał o własnej karierze. Zaryzykował. W 2017 roku rzucił posadę dyrektora w firmie swojego mistrza, Petera Thiela, by w rodzinnym Ohio założyć organizację non-profit, pomagającą rodzinom takim jak jego. Dysfunkcyjnym, rozbitym, pod wieloma względami patologicznym. Czas pokazał, że był to tylko rozbieg przed skokiem, który dopiero zamierzał wykonać. *To był okres, kiedy polityczne ambicje Vance'a dopiero kiełkowały. Ale wraz z ich rozwojem, wzrastała jego fascynacja Trumpem. Zaczął rozumieć – tak przynajmniej twierdził – że wiele z postulatów kontrowersyjnego biznesmena było słusznych. I że jego polityka przynosi efekty. Systematycznie kasował wpisy sprzed lat, w których nazywał prezydenta „kulturalną heroiną” czy „amerykańskim Hitlerem”. Radykalizował się. Przemiana była szybka i niezwykła. Jeszcze w swojej książce powoływał się na badania ekonomisty z Harvardu, Raja Chetty'ego, które wykazały, że brak mobilności społecznej w regionie był silnie skorelowany z odsetkiem gospodarstw domowych z jednym rodzicem. Później był bardziej skłonny cytować pracę ekonomisty MIT Davida H. Autora., który przekonywał, że import z Chin kosztował Stany Zjednoczone około miliona miejsc pracy w przemyśle wytwórczym w pierwszej dekadzie XXI wieku. Nie skończył się 2020 rok, a Vance tweetował, że spuścizną reaganomiki i thatcheryzmu był „wzrost znaczenia Chin, zdziesiątkowanie amerykańskiej rodziny i wiele obniżek podatków dla bogatych”. Narodowi konserwatyści śmiali się, że „wreszcie doszedł do właściwego wniosku ze swoich wspomnień”. Inni przecierali oczy ze zdumienia. „Ceną za bycie uwielbianym przez elity jest to, że nie mówisz niczego interesującego” – powiedział dziennikarce „Washington Post”. „A jeśli nie powiesz nic interesującego, nie będziesz użyteczną częścią rozwiązania żadnego z problemów, które mamy w tym kraju”. Z „byciem interesującym” Vance na pewno nie miał problemu. Obamę nazywał „chodzącą, gadającą subskrypcją magazynu The Atlantic”, która „nie mówi niczego wykraczającego poza konsensus elit”. „Dominujące elitarne społeczeństwo jest nudne, całkowicie bezrefleksyjne i popełnia coraz więcej błędów” – przekonywał wreszcie. I dodawał: „Musiałem dokonać wyboru”.To wersja romantyczna. Ci, którzy nie uwierzyli w „cudowną przemianę”, otwarcie zarzucali Vance’owi niezdrowy pragmatyzm w pogoni za władzą. Polityk miał zorientować się, że słowa Trumpa trafiają do wyborców w Ohio i że jako Demokrata nie będzie miał szansy na zwycięstwo w stanie, który od 1998 wybiera senatorów wyłącznie republikańskich. Nie zaszkodziła też 10-milionowa dotacja od Thiela: słynny „anioł biznesu”, który swego czasu wszedł w spółkę z niejakim Markiem Zuckerbergiem, pomagając w rozwoju Facebooka czekiem na pół miliona dolarów, również w polityce miał oko do talentów. Sowitymi przelewami wspierał Trumpa, a kolejnym koniem, na którego postawił, był Vance.I znów trafił.*Z Trumpem młody polityk zbratał się ostatecznie w 2022 roku, tuż przed wyborami do senatu. Vance przegrywał w sondażach, ale dzięki wsparciu byłego prezydenta udało mu się zdobyć mandat. Przeprosił za błędy przeszłości, pokajał się i… został jednym z pupilków kontrowersyjnego biznesmena. Trump, podobnie jak Thiel, dostrzegł coś w raczkującym polityku. Gdy ten zapuścił brodę, śmiał się, że wygląda jak „młody Abraham Lincoln”. Zyskał sojusznika, który – takie sprawiał wrażenie – gotów byłby skoczyć za swoim mistrzem w ogień.W Senacie reprezentował skrzydło bardzo konserwatywne. Polityczni rywale wypominają mu, że w ciągu zaledwie kilku miesięcy radykalnie zmienił poglądy na temat aborcji: wcześniej odmawiał kobietom prawa do usuwania ciąży nawet w wyniku gwałtu. Dziś twierdzi, że choć jest „pro-life”, to „nie można odmawiać ludziom prawa decydowania o sobie”. Za Trumpem opowiada, że Waszyngton nie może niczego narzucać, a każdy stan powinien podchodzić do sprawy indywidualnie. W Polsce przypomina się przede wszystkim jego anty-ukraińskie odezwy. „Ludzie w Waszyngtonie chcą zabrać ludziom pieniądze z ubezpieczeń społecznych. Po co? Po to, żeby kolejny minister od Zełeńskiego mógł kupić sobie jacht? Pocałujcie mnie w d***” – mówił w rozmowie ze Steve’em Bannonem. „Tak naprawdę nie obchodzi mnie, co się stanie z Ukrainą” – dodawał potem. Jak twierdzi: Ameryka powinna doprowadzić do jak najszybszego zakończenia wojny w Europie, by „móc skupić się na rywalizacji z Chinami”. Przekonuje, że tylko Trump może to zagwarantować.Po zamachu na byłego prezydenta, jako pierwszy rzucił się ataku do Bidena. Napisał wprost: strzały w Pensylwanii to efekt kampanii Demokratów, którzy krzyczą, by „za wszelką cenę nie dopuścić Trumpa do władzy”. Wcześniej otwarcie mówił o tym, że na miejscu Mike’a Pence’a nie uznałby tak łatwo wygranej Bidena w 2020 roku. Nie trudno się domyślać, że takie słowa to miód na serce Donalda Trumpa. *Amerykańscy eksperci nie mają wątpliwości: Vance w wielu aspektach pomoże Trumpowi. Kocha go klasa robotnicza, bo „jest jednym z nich”. 40 lat skończy dopiero w sierpniu, co czyni go dwa razy młodszym od obu kandydatów. To duży atut, zwłaszcza w obliczu „geriatrycznej” narracji wokół kampanii. Już kilka miesięcy temu mówiło się, że „prędzej czy później wyląduje w Białym Domu”. Dziś bukmacherzy uznają go za faworyta do wygranej w wyborach prezydenckich w 2028 roku. Ale wybór akurat Vance’a świadczy też o tym, jak pewny siebie jest Trump. Zwykle kandydat na wiceprezydenta powinien nieco „łagodzić obyczaje”, próbować zgarnąć wyborców, do których sam potencjalny prezydent trafić nie ma szans. W przypadku Trumpa: miałby to być ktoś o nieco spokojniejszym usposobieniu i mniej radykalnych poglądach. Czyli każdy, ale nie Vance. Biden już zdążył go nazwać „klonem” swojego rywala. To przedsmak tego, jaką narrację zamierzają obrać Demokraci i jakimi kartami chcą grać. Kłopot w tym, że – wszystko na to wskazuje – to Republikanie mają w rękach same asy. A i pewnie w rękawach coś się znajdzie.