Moda na design z tamtych lat powraca. Asteroid, Radiant, Ina, Pikasiak. To nie nazwy pojazdów kosmicznych, ale przedmiotów sztuki użytkowej czasów PRL. Wiele z nich na początku lat 90. w ilościach wręcz hurtowych lądowało na śmietniku. Dziś moda na design z tamtych lat powraca, a za skarby minionej epoki można dostać naprawdę spore sumy. Na czym polega ten fenomen? Jaka historia kryje się za wazonami, filiżankami czy figurkami z epoki PRL? „Lecę do piwnicy szukać”; „Wyrzuciłam kilka lat temu, teraz bym żałowała”; „Nie mówcie mi nawet, ile to kosztuje, stłukło się podczas remontu”; „Idę sprawdzić, czy już jestem milionerem. Mam ten wazon po babci” – to tylko niektóre komentarze, jakie pojawiają się w sieci pod artykułami o filiżankach z czasów PRL wartych 8 tys. złotych czy wazonów za 10 tys. zł. W latach 90., gdy Polska przechodziła ustrojową transformację, te warte dziś krocie przedmioty, w ilościach hurtowych lądowały na śmietniku. Polacy pozbywali się ich uznając za relikty przeszłości. Kojarzyły się z czasami siermięgi, pustych sklepowych półek i wszechobecną szarością. Nawet, jeśli były kolorowe, miały oryginalne formy i zaprojektowali je nagradzani i uznani projektanci, w wielu domach zastąpił je wówczas plastik albo odporne na stłuczenia, o charakterystycznej brązowej barwie szkło duraleksowe. PRL-owskie obiekty pożądania. Nie tylko w spadku po babciDziś moda na design z czasów PRL powróciła. Od kilku dobrych lat ma się całkiem, a nawet bardzo dobrze. Coraz więcej osób docenia niepowtarzalny i oryginalny styl przedmiotów z tamtych lat. Koneserzy szukają tych „kolekcjonerskich obiektów pożądania”, gdzie tylko się da. Tam, gdzie pozbywano się ich najczęściej, czyli na śmietnikach, jest ich już niewiele. Za to aukcje internetowe od liczby ofert przedmiotów z PRL pękają w szwach. Wiele osób szuka też na bazarach i targach staroci. W jednym z takich miejsc, czyli na warszawskiej Olimpii na ustawionych w miarę równych rzędach, prowizorycznych straganach można znaleźć plastikowe skrzynki i kartony po bananach. To właśnie w nich skarby do swoich mniejszych czy większych kolekcji znajdują wielbiciele sztuki użytkowej czasów PRL. Jedną z takich osób jest Aleksandra Lipińska. Na co dzień pracuje w jednej ze stołecznych korporacji. Pchli targ na Olimpii odwiedza dosyć regularnie. Miłością do, jak je nazywa „nostalgicznych przypominaczy dawnych czasów”, zaraziła ją babcia.– U niej w domu porcelana i wazony stały na honorowym miejscu. Były, tak jak w domach moich koleżanek, ciotek i kuzynów, często główną dekoracją meblościanek. Pamiętam bardzo dobrze odbywający się przed każdymi świętami rytuał mycia. Trzeba było to robić ostrożnie, by niczego nie ubyło, ale i tak prawie co roku, coś się stłukło, a jak ukruszyło to z powrotem trafiało może nie na honorowe, ale mniej eksponowane miejsce – wspomina Aleksandra. Perełki PRL z bazaru i internetowych aukcjiW spadku po babci ma wazon z tamtych lat. Kilka lat temu w mediach społecznościowych trafiła na popularną grupę, której uczestnicy oddają różne niepotrzebne im już przedmioty. – Ktoś oddawał misę z kolekcji „Asteroid”, czyli tej samej co babciny wazon. Postanowiła ją przygarnąć i tak to się zaczęło. Wyszukiwałam inne okazy, które mi się podobały albo przypominały dom babci – mówi. Aleksandra zaczęła interesować się nie tylko designem czasów PRL, ale też jego historią. Zdobywała w sieci kolejne perełki, odwiedzała bazary, rozmawiała ze sprzedawcami i innymi kolekcjonerami. – Dziś mam tego już dosyć sporo, więc kupuję mniej, ale szperanie i przychodzenie w takie miejsca, mam już we krwi – śmieje się. W pamięci ma przypadkowe spotkanie z jednym z bywalców targowiska. – To był prawdziwy kolekcjoner. Miał ogromną wiedzę na ten temat, którą chętnie się dzielił. Nie tylko opowiedział mi dużo interesujących ciekawostek, ale też pokazał w telefonie zdjęcia swojej kolekcji. To naprawdę musiało kosztować. Można mu było tylko pozazdrościć tych Asteroidów, Radiantów, czy Pikasiaków – wspomina moja rozmówczyni. Takie kolekcje, o których wspomina Aleksandra, naprawdę istnieją. Widziała je na własne oczy autorka książki „Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie przemysłowym”, czyli Katarzyna Jasiołek. – Gdy zbierałam materiały do książki, odwiedzałam kolekcjonerów. Niektórzy mieli zbiory, jakie nieczęsto spotyka się na żywo. Zasada w takich sytuacjach bywa taka, że można oglądać, dotykać, ale nie opowiadać, co i gdzie się widziało. Uważam ją za rozsądną – mówi. Sentyment, moda i „intensywne meblowanie się rodem z PRL”Skąd bierze się fenomen przedmiotów czasów PRL? Dlaczego stają się takimi „kolekcjonerskimi obiektami pożądania”? Katarzyna Jasiołek uważa, że główny powód to sentyment. – Pamiętamy te przedmioty z domów naszych rodziców i dziadków, mamy do nich sentyment, chcemy znów oglądać je codziennie, bo kojarzą nam się z dzieciństwem, z dobrymi momentami. Do sentymentów dochodzi jeszcze panująca od kilkunastu lat moda na to, co PRL-owskie, która nie dotyczy tylko sztuki użytkowej – wyjaśnia. Podkreśla, że pokolenie dzisiejszych 30 i 40-latków „bardzo intensywnie mebluje się rzeczami z lat 50., 60. i 70”, a więc czasów, gdy powstawały te najbardziej uznawane również przez wytrawnych kolekcjonerów obiekty ze szkła, ceramiki oraz meble. – Te przedmioty wracają do łask ze względu na trwałość. Ich powtórne wykorzystanie wpisuje się w modny nurt „zero waste”. Przedmioty z przeszłością nadają także wnętrzu charakteru, sprawiają, że przestaje być jednym z wielu miejsc jak z katalogu bez żadnych cech indywidualnych. Ale oczywiście nic na siłę, wybrane do naszego wnętrza przedmioty muszą się nam podobać albo chociaż nas intrygować – uważa Jasiołek. „Kryształ dla ubogich” wart 10 tysięcy złotychJej zdaniem wartością skarbów PRL jest nie tylko charakterystyczny design, ale także historia tych, którzy je zaprojektowali oraz proces powstawania tych przedmiotów. Oto kilka smaczków i ciekawostek dotyczących tego, co dziś wzbudza największe emocje i słono kosztuje. Jednym z najbardziej charakterystycznych wytworów minionej epoki, a dziś wzbudzającym ogromne zainteresowanie i zachwyt, jest wspomniany już wcześniej „Asteroid”. Na aukcjach internetowych cena za wazon z tej kolekcji dochodzi nawet do 10 tys. złotych. Warto nadmienić, że jeszcze w 2014 roku taki sam egzemplarz można było kupić za niecałe 300 zł. Projekt jednego z najbardziej kultowych wazonów epoki PRL powstał w 1975 roku. Produkowany był w Hucie Szkła „Ząbkowice”, w której jego projektant Jan Drost, zatrudnia się w 1960 roku. Zanim powstanie jego najbardziej znany projekt, wybierze się na praktyki do Szwecji. Przyglądać się tam będzie pracy w hutach szkła i zakładach ceramicznych, zostanie stypendystą szwedzkiego rządu i Rady Funduszu Rozwoju Twórczości Plastycznej.- Gdy wyjeżdżał do Szwecji, myślał, że w dziedzinie szkła prasowanego jesteśmy jako kraj daleko w tyle, tymczasem wrócił z przekonaniem, że Polska nie tylko nie ma się czego wstydzić, ale w niektórych dziedzinach Szwecja nie dotrzymuje nam kroku – wyjaśnia autorka książki „Asteroid i półkotapczan”. Dzięki temu wyjazdowi wrócił z przekonaniem, że idzie w dobrym kierunku. Wazon inspirowany kosmosem „Asteroid” zarówno w formie wazonu, jak i innych elementów tej kolekcji ma wygląd spłaszczonego dysku ozdobionego nieregularnymi wypukłościami, które mogą przywodzić na myśl gwiezdne konstelacje. Stąd też wzięła się jego nazwa. Sprasowane, złączone boki w tym modelu sprawiają, że wazon łatwo się przenosi i jest wygodny w użytkowaniu.– Wykorzystałem formy talerzy. Po prostu dwa talerze połączyłem tak i pomyślałem sobie: „no przecież wazon nie musi być zawsze okrągły". I przez połączenie tych talerzy, zrobiłem tu takie przejście, żeby wytłocznik wszedł i powstał taki wazon – mówił o swoim projekcie sam Jan Drost. Rok po wypuszczeniu go na rynek, a więc w 1976 roku, „Asteroid” otrzymuje złoty medal na II Międzynarodowym Triennale Szkła i Porcelany w Jabloncu nad Nysą. Po wazonie powstają kolejne elementy kolekcji, które również dziś osiągają całkiem niezłe kwoty na internetowych aukcjach. Są wśród nich m.in. miski, salaterki, popielnice, czy filiżanki ze spodkami. Te ostatnie w wydaniu porcelanowym z takich fabryk jak Ćmielów, Chodzież, Bolesławiec, czy Włocławek również mają dziś „swój czas”. Szczególnie pożądanym przez miłośników designu z epoki PRL stał się ostatnio zestaw o nazwie „Dorota”. Produkowany w ćmielowskiej fabryce porcelany, w nowej wersji jest dostępny do dziś. – Warto jednak pamiętać, że bardziej niż reedycje, cieszą kolekcjonerów oryginały. No chyba że ktoś po prostu nie chce wpuszczać do domu używanych przedmiotów, wówczas reedycja jest dobrym rozwiązaniem – uważa Jasiołek. Naukowo i metodycznie, czyli filiżanki dopasowane do mechaniki dłoniAutorem zestawu „Dorota”, ale także innego popularnego serwisu kawowego, czyli „Iny” jest malarz, rzeźbiarz i projektant Lubomir Tomaszewski, który w latach 1956-1965 roku pracował w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego i współpracował z Zakładami Porcelany „Ćmielów”. W 1961 roku rozpoczyna on prace nad „serwisem idealnym”. Podchodzi do tego bardzo naukowo i metodycznie. „Serwis jest kompletem złożonym z wielu części o różnych kształtach, dlatego każde naczynie powinno mieć możliwie prostą formę, aby całość nie tworzyła chaosu – pisał Tomaszewski w 1964 roku w „Wiadomościach Instytutu Wzornictwa Przemysłowego”. Po analizie wad i zalet dostępnych na rynku kompletów, stwierdza, że dzbanki mają tendencję do utraty wystających elementów a ich kształt sprawia, że w nalewanie płynów trzeba włożyć zbyt wiele wysiłku. Jego celem jest, więc stworzenie naczyń o maksymalnej funkcjonalności, jak najlepiej dopasowanych do mechaniki dłoni. Tak powstaje 6 prototypów, z których dwa ujrzą światło dzienne. To właśnie „Ina” i „Dorota” nazwane przez Tomaszewskiego imionami jego córek. Filiżanki w tych serwisach, podobnie jak dzbanki pozbawione są uchwytów, a ich zadanie pełnią, jak gdyby wyciągnięte z jednej strony boki. Brak uszek, jak twierdzi projektant, ma jeszcze jedną zaletę, a mianowicie brak miejsca, gdzie zbiera się brud. Serwisy te otrzymały nagrodę na wystawie w Paryżu. Zainteresował się nimi sam Philip Rosenthal, ale władze nie dopuściły do spotkania Tomaszewskiego z Niemcami. Gdy ci przyjechali z wizytą do Polski, projektant został wysłany właśnie na targi do Paryża. To sprawiło, że Tomaszewski postanowił opuścić Polskę. – W Stanach, gdzie zamieszkał, odszedł od projektowania sztuki użytkowej, tworzył za to obrazy, rzeźby unikatowe, wykładał na uczelni. Do projektowania rzeźb kameralnych wrócił na kilka lat przed śmiercią na prośbę manufaktury A.S. Ćmielów, która sprzedaje porcelanowe prace artysty – opowiada Jasiołek. Obiektem pożądania kolekcjonerów, które wyszły również spod ręki Tomaszewskiego, są słynne iwupowskie, czyli powstałe w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego, figurki. W ciągu dziewięciu lat powstało około 120 modeli, które trafiły do produkcji wielkoseryjnej. Tomaszewski był autorem około 30 wzorów. Najbardziej popularne to „Kura”, „Kogut”, „Chart”, „Kruk”, „Wielbłąd”, czy „Arabka”. Ta ostatnia uznawana jest za najbardziej udany projekt Tomaszewskiego. Ich ceny obecnie wahają się od 200-300 do nawet 1,5-2 tys. zł. Wybrakowane egzemplarze, które cieszą się powodzeniemDo cennych skarbów z czasów PRL można zaliczyć także drugi projekt Sylwestra Drozda, czyli elementy zestawu „Radiant”. Podobnie jak „Asteroid” powstawały w Hucie Szkła „Ząbkowice”. Ten projekt pochodzi z 1977 roku. Jego nazwa nawiązuje do łacińskiego słowa radius, czyli promień. Radiant to także punkt na sferze niebieskiej, z którego rozchodzą się pozorne drogi meteorów. Nietrudno się domyślić, że zarówno podczas projektowania wazonu „Asteroid”, jak i zestawu „Radiant” Drozd bazował na swojej fascynacji astronomią.Charakterystycznym elementem tego zestawu są kule, którymi zakończony jest każdy prążek naczynia, co daje efekt korony. Unikatowość „Radianta” polegała na tym, że produkowany był w krótkich seriach. Być może było to nawet kilkaset sztuk. Powód? Huta nie potrafiła pakować jego poszczególnych elementów tak, by kulki zdobiące obrzeża nie odpadały. Bywało, że działo się tak już w trakcie produkcji. Dziś, nawet te wybrakowane egzemplarze, którym wspomnianych kulek brakuje, cieszą się sporym powodzeniem. Za misę z zestawu „Radiant” trzeba zapłacić od 2 do 8 tys., za wazon 4 tys. a za bombonierę 1,5-2 tys. zł. Warto przy tym wspomnieć, że w czasach PRL to, co dziś kosztuje krocie, nazywane było „kryształami dla ubogich” i często kupowane na zasadzie „bo akurat rzucili do sklepu”. Związki metali, które „cieniowały” szkłoProjektantem, którego szkieł w latach 60. i 70. poszukiwano w sklepach, co było zjawiskiem dosyć wyjątkowym, był Zbigniew Horbowy. Charakterystyczne dla jego twórczości były z kolei proste, wręcz surowe formy. Horbowy dużo uwagi kierował na eksperymenty technologiczne, które sprawiały, że kolorystyka projektowanych przez niego m.in. butelek, czy wazonów, była bardzo bogata, a konsystencja szkła zróżnicowana. Jaki był na to patent? Podczas produkcji dodawano do szkła związki metali, które „cieniowały” szkło. Wazony Horbowego można dziś zdobyć za mniejsze kwoty oscylujące wokół 300-400 zł, ale niektóre egzemplarze ozdobnych butelek potrafią kosztować nawet 4-5 tys. zł. Na uwagę wśród porcelany z tamtych lat zasługują także tzw. „Pikasiaki”. To projekty powstające na przełomie lat 50. i 60. Polskie wzornictwo definiowane wówczas jako „New Look” a więc nowatorskie wytwory projektantów, skupiało się wówczas na rzeczach tworzonych z myślą o pokoleniu, które wkraczało wówczas w dorosłe życie. Projekty te miały być ucieczką od szarej, powojennej rzeczywistości. Były one proste w kształcie, użytkowe a jednocześnie wyróżniające się asymetrią, lub abstrakcyjną formą malowania, bazującą na żywiołowych kolorach i technice przypominającej obrazy Pabla Picassa. Dziś chociażby za dzbanek kawowy z lat 60. w tym wydaniu trzeba zapłacić na aukcjach ok. 1200 złotych, za talerz dekoracyjny 1 tys. zł, a za cały serwis nawet 6 tys. złotych. – Te ceny wciąż bywają wysokie, ale w ostatnich dwóch latach spadły – wyjaśnia Jasiołek. Renesans tkanin z czasów PRLZauważa, że oprócz klasyków takich jak projekty Drosta, Horbowego, czy figurki iwupowskie, swój renesans przeżywają również tkaniny z czasów PRL. – Można je kupić w dosyć dobrych cenach. Przykładowo 2 metry cepeliowskiej tkaniny kosztują już od 300 zł a przecież to jest wełna, którą ktoś musiał przygotować, osnuć warsztat, zaprojektować wzór i go wytkać. Warto zatem zastanowić się i nad taką inwestycją w sztukę z epoki – stwierdza.Nawet, jeśli ktoś nie kojarzy powojennego wzornictwa, to na pewno widział fotel 366 projektu Józefa Chierowskiego. To jeden z bestsellerów meblarskich epoki, chętnie kupowany i poddawany renowacji do dziś. – Nic dziwnego, jego lekka konstrukcja sprawia, że odnajduje się w niewielkich wnętrzach, a przecież dziś nie wszyscy zwiększyli metraże swoich mieszkań w porównaniu z PRL-em. Może tylko nie jest wygodny dla wysokich osób. Ponoć kilka dekad temu ludzie byli oczywiście chudsi, ale także o 11 proc. mniejsi, więc i meble z PRL-u były bardziej filigranowe – opowiada Jasiołek. Z racji tego, że oryginalnych egzemplarzy jest dosyć sporo, można je znaleźć w sieci za nieduże pieniądze, zaś za reedycje trzeba zapłacić powyżej 2 tys. złotych. Nowy trend, jaki panuje od pewnego czasu wśród kolekcjonerów, to puszczanie w obieg niektórych zdobyczy. Aleksandra spotkana na warszawskiej Olimpii przyznaje, że zdarza jej się wyprzedawać niektóre elementy swojej kolekcji. – To, co jest dla mnie mniej wartościowe sentymentalnie albo mi się znudziło, znajduje swój nowy dom. Cieszy mnie, gdy te przedmioty trafiają w ręce kogoś, kto dopiero zaczyna swoją przygodę ze zbieractwem albo tak jak mi kojarzy się z dzieciństwem czy dziadkami – przyznaje. Jak szukać, by nie dać się oszukać i nie przepłacić? Katarzyna Jasiołek początkującym kolekcjonerom radzi, by zaczynać właśnie od nie za drogich rzeczy. Kupować to, co się podoba, a nie to co słono kosztuje. – Warto się na pewno edukować, przeglądać katalogi, czytać książki o tej tematyce, ale warto pamiętać o tym, że to nie jest wiedza, którą da się posiąść szybko. Zdarzyć się, może niestety, że ktoś nam sprzeda niby coś sprzed lat, dosyć drogo a okaże się, że to wcale tyle nie kosztuje i nie jest unikatem jak daliśmy sobie wmówić – wyjaśnia. W internecie pojawia się również sporo instrukcji, które podpowiadają nie tyle, jak nie dać się oszukać, co jak sprawdzić, czy dana rzecz rzeczywiście jest skarbem z czasów PRL wartym krocie. Z zamieszczonego na TikToku nagrania na profilu @sztuka_polskiego_designu, można chociażby dowiedzieć się, czy szklana kura z Huty Szkła „Ząbkowice”, która gościła w prawie każdym domu czasów PRL jest cennym okazem i można za nią dostać chociażby 3 tys. zł. – Produkowane one były w dwóch wzorach. Pierwszy z 1910 roku, a drugi powstał 10 lat później. Najwięcej kolorów powstało w latach 50-tych i od ich końca nie są już produkowane. Dlatego stały się cennym kąskiem wśród kolekcjonerów – wyjaśnia ekspert na nagraniu. – Czy grzęda wygląda, jakby była wiklinowa? Czy na grzbiecie kurka nie ma żadnego kółka? A kuperek jest rozłożony i ma po 7, lub 8 piórek z obu stron? Jeśli te warunki są spełnione, to najpewniej trafiliście na kurkę z Ząbkowic. Gratulacje – słyszymy. Warto, więc ruszyć do piwnic czy domów babć i dziadków, by znaleźć nawet jeśli nie kosztowne to sentymentalne skarby czasów PRL, które „ogrzeją” nasze wnętrza i wspomnieniami, i naprawdę ciekawym designem, którego nie możemy się powstydzić.