Amerykański paradoks. Gdyby ktokolwiek zaatakował dziś amerykańską bazę Pearl Harbor na Hawajach, wojska NATO wcale nie musiałyby podrywać się do pomocy. Wszystko przez to, że Hawajów w NATO... nie ma. To jedyny stan w Ameryce, którego nie chroni art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego. I nawet część jego mieszkańców nie ma o tym pojęcia. W 2018 roku Hawaje znalazły się na ustach całego świata. Wszystko przez fałszywy alarm rakietowy: błąd ludzki sprawił, że przez kilkadziesiąt minut „fałszywy” nie był, więc mieszkańcy – otrzymawszy rządowe SMSy z zapewnieniem, że „to nie są ćwiczenia” – w pośpiechu zaczęli zbierać się w bunkrach i żegnać z najbliższymi.Mało kto wie, że gdyby spełnił się wówczas czarny sen o ataku Korei Północnej, w kwestii potencjalnego odwetu władze USA mogłyby zostać pozostawione samym sobie. Hawaje nie są bowiem członkiem NATO i, jako jedyny z 50 stanów, nie podlegają ochronie z tytułu art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego. Mówi on o tym, że każdy atak na któregoś z członków Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego powinien być interpretowany przez pozostałe państwa członkowskie jako atak na nie same (casus foederis).Jak przypomina CNN, ze względu na unikalną geografię i burzliwą historię, Hawaje nie są technicznie objęte sojuszem. Stan powstał już po założeniu NATO i nie został włączony do struktur, ponieważ leży na Pacyfiku i nie jest częścią kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, które sięgają północnego Oceanu Atlantyckiego na swoich wschodnich wybrzeżach. Sytuacja to kuriozalna o tyle, że nawet sami mieszkańcy nie mają pojęcia, że nie podlegają ochronie. Rzecznik Departamentu Stanu USA, cytowany przez CNN, uspokaja jednak, że art. czwarty, który mówi, że członkowie będą konsultować się, gdy „integralność terytorialna, niezależność polityczna lub bezpieczeństwo” któregokolwiek z członków jest zagrożone, powinien obejmować każdą sytuację, która może mieć wpływ na 50. stan.Groźna lukaProblem można bagatelizować, ale David Santoro, prezes zespołu doradców Pacific Forum w Honolulu, przypomina rok 1982 i atak argentyńskich wojsk na Falklandy. NATO nie włączyło się wówczas do pomocy Wielkiej Brytanii, choć to przecież jeden z krajów-założycieli sojuszu. Gdyby więc ktoś zaatakował Hawaje, do „automatycznej” obrony – przynajmniej w teorii – też nie rzuciłyby się pozostałe państwa. A takie zagrożenie wcale nie jest wymyślone. Od lat utrzymuje się napięcie na linii Chiny-Tajwan, a Joe Biden „między wierszami” deklarował, że w razie ataku Xi Jinpinga, amerykańskie wojska ruszą do obrony wyspy. Z tej perspektywy Hawaje mają kluczowe znaczenie strategiczne: są siedzibą bazy Pearl Harbor, znajduje się tam też Dowództwo Indo-Pacyfiku. John Hemmings, starszy dyrektor Programu Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa Indo-Pacyfiku z Pacific Forum twierdzi, że nieobecność Hawajów w strukturach NATO usuwa „element odstraszania”, jeśli chodzi o możliwość chińskiego uderzenia na Hawaje, dając Pekinowi do zrozumienia, że europejscy członkowie NATO mają pewną „klauzulę”, jeśli chodzi o obronę terytorium USA. Samą luką nazywa natomiast „groźną”. Luis Simon, dyrektor Centrum Badań nad Bezpieczeństwem, Dyplomacją i Strategią w Brussels School of Governance w Belgii, przekonuje jednak, że nie widzi żadnego realnego rozdźwięku między członkami NATO a ich zaangażowaniem na rzecz USA i sojuszu. Simon uważa, że byliby oni gotowi zapewnić różne formy pomocy w przypadku ataku na suwerenne terytorium USA.