17 września obchodzimy Światowy Dzień Sybiraka. To były bydlęce wagony. W nich dwie prycze, piec i dziura w podłodze, która wiadomo, do czego służyła. Wszędzie wszy i pluskwy. W naszym wagonie zmarły dwie osoby, w tym malutkie dziecko – opowiada w rozmowie z portalem tvp.info 92-letni Mirosław Popławski, którego w 1940 roku Sowieci deportowali z całą rodziną do łagru. 17 września, w rocznicę napaści ZSRR na Polskę, obchodzimy Światowy Dzień Sybiraka. Adrian Koliński: Czym pana rodzina „zasłużyła” sobie na deportację?Mirosław Popławski: Mieszkaliśmy w Kraśnym nad Uszą, jakieś 10 kilometrów od granicy z Rosją. Ojciec był leśniczym, a mama nauczycielką matematyki i świetnie znała rosyjski, ponieważ mój dziadek, który był inżynierem, przez pewien czas mieszkał z rodziną w Petersburgu. Po rozpoczęciu wojny chodziły głosy, że takie rodziny jak nasza będą wywozić w pierwszej kolejności.17 września 1939 roku Rosjanie przekroczyli polskie granice. Wówczas mój ojciec musiał uciekać, bo w 1920 roku walczył z bolszewikami. Gdyby Sowieci doszli do tego, kim był, od razu dostałby kulę w łeb. Tata zabrał starszego brata Konrada i uciekł do Lidy, gdzie mieszkała jego matka. Został pan z mamą i malutkim bratem. Zgadza się. Miałem niecałe dziewięć lat, a Leszek dziewięć miesięcy. Okazało się jednak, że Sowieci złapali tatę, babcię i Konrada i wsadzili ich do pociągu na Syberię. To była pierwsza zsyłka na Sybir, dokładnie 10 lutego 1940 roku. Tylko że brat zdołał uciec i wrócił do domu. Jak uciekł? Wydaje się to dość niesamowite, ale tata wypchnął go przez okno w pociągu, gdy zatrzymał się w Kraśnym. To było malutkie okienko, ale zdołał go spuścić na jakichś prześcieradłach. Mieszkaliśmy niecałe pół kilometra od stacji kolejowej, więc ojciec wiedział, że Konrad nie będzie miał problemów z dotarciem do nas. Jak zareagowaliście gdy go zobaczyliście? To był szok. Matka pobiegła jeszcze, żeby porozmawiać z ojcem, ale pociąg już odjechał. Okazało się jednak, że i was nie oszczędzono. Tej samej nocy zapukali do nas Sowieci. Wcześniej mama przygotowywała nas do ucieczki. Wykopała biżuterię z piwnicy, którą rodzice schowali na wypadek rewizji, spakowała nas i miała plan, żebyśmy zaszyli się w jakiejś leśniczówce. Niestety, nie zdążyliśmy. W jakich okolicznościach was zabrano?Wśród funkcjonariuszy NKWD byli Białorusini, którzy przecież też zamieszkiwali tamte strony i tylko czekali na to, żeby założyć czerwone opaski i wziąć się za Lachów. Matka powiedziała: „Możecie nas wszystkich zabić, ja i moje dzieci nigdzie nie pojedziemy”. Usiadła i nic nie mówiła. Nic jej nie obchodziło. Ubrali nas, wsadzili na sanie i wywieźli do Młodeczna. Tam was wsadzono do pociągu? To były bydlęce wagony. W nich dwie prycze, piec i dziura w podłodze, która wiadomo do czego służyła. Wszędzie wszy i pluskwy. Pamiętam, że jak zdejmowałem koszulę i strzepywałem ją nad piecem, to wszy podskakiwały na rozżarzonym blacie. Jak was karmili?Na szczęście mieliśmy duży zapas swojego jedzenia. Ale Sowieci chyba wam coś dawali?Raz na jakiś czas otwierali drzwi od wagonu i podawali pożywienie dyżurnemu, bo każdy wagon miał swojego dyżurnego, którym był jeden z więźniów. I co wam dawali?Najczęściej śledzia. Wiedzieli skurczybyki jak nam dokuczyć, bo po tym słonym śledziu bardzo chciało się pić, a wody brakowało. Ilu was było w wagonie? Nie pamiętam dokładnie, ale wpychano około 10 rodzin, nawet do 50 osób. Im dalej jechaliśmy, tym było zimniej. Mimo że paliliśmy w piecu, temperatura w środku wagonu spadała poniżej zera. Szerzyły się choroby i odmrożenia. Ludzie umierali w tych warunkach?Pamiętam, że w naszym wagonie zmarły dwie osoby, w tym malutkie dziecko. Ile trwała podróż na Syberię?Około czterech tygodni trwała podróż do stacji Kwitok w tajszeckim powiecie, województwie irkuckim. Do dziś pamiętam: Posiołok Udacznyj, barak dziewiąty, kwatera piąta. To był nasz adres na Syberii. Był to jeden z obozów pracy w Tajszetłagu. Jakie prace wykonywaliście? Dorośli cięli tajgę, a my, dzieci, musieliśmy obcinać gałęzie siekierami i je palić. Natomiast z czasem moja mama, która, jak wcześniej wspomniałem, perfekcyjnie znała rosyjski, stała się niezastąpiona. Robiła enkawudzistom sprawozdania z naszej pracy i wysyłała do centrali, dlatego byliśmy traktowani trochę lepiej. Myślę, że to nas uratowało. Mieliście lepsze warunki od innych? Warunków lepszych nie mieliśmy, ale nie byliśmy zaprzęgani do pracy. Pozwolono mi i Konradowi opiekować się Leszkiem. To jak was traktowano?Nie powiedziałbym, że ordynarnie. Oczywiście z mojego punktu widzenia, bowiem byłem dzieckiem. Natomiast muszę powiedzieć o „wolnonajomcach”. To byli skazańcy, którzy za dobre sprawowanie dostawali Polaków do pilnowania. Byli zdecydowanie gorsi od enkawudzistów. W jakim sensie?Trzeba było im płacić, żeby dali nam spokój. Wówczas, jako 10-letni chłopiec, nie byłem do końca świadomy, ale wiem, że dziewczyny były gwałcone przez tych „wolnonajomców” na każdym kroku. Mężczyźni byli wyciągani z łóżek, nawet gdy nie byli zdolni do pracy. Zdarzało się, że zabijano ich na oczach rodzin. A jak pana malutki brat Leszek zniósł te okropne warunki?Ledwo przeżył. Miał około roku, gdy bardzo się rozchorował. Strasznie schudł, jego malutkie ciało wyglądało jak szkielecik pokryty skórą. Główka jak czaszka, wokół pełno pluskiew i much, które po nim pełzały. Wydawało się, że nie da się go uratować, ale mama robiła, co mogła. Wymieniała biżuterię na jakieś lekarstwa, mleko, masło. I stał się cud. Leszek zaczął zdrowieć. Kto by wtedy przypuszczał, że dożyje starości…A co się działo z pana tatą i babcią? Zabrano ich przed nami i byli w innym obozie. My byliśmy w województwie irkuckim, a oni - w nowosybirskim. Gdy w lipcu 1941 roku ogłoszono „amnestię”, Polacy mogli się przemieszać i wówczas tata z babcią przyjechali do nas. Pamiętam jak pojechaliśmy do Irkucka na stację Kwitok. Przyjechał pociąg i szukaliśmy taty. Ludzi robiło się coraz mniej, a my wciąż go nie mogliśmy znaleźć. W końcu podszedł do nas jakiś stary, wychudzony człowiek z długą brodą i powiedział: Konrad, Mirek, dzieci moje. Nie poznaliśmy go. Po układzie Sikorski - Majski, czyli wspomnianej amnestii, byliście wolni. „Amnestię” trzeba wziąć w cudzysłów. Bo amnestia to darowanie win, a czym my zawiniliśmy? Tylko tym, że byliśmy Polakami. Ale fakt jest taki, że gdyby nie wojna niemiecko-rosyjska, to już dawno byśmy gryźli syberyjską ziemię. Najważniejsze jednak, że mogliście wracać. Jak już tata z babcią do nas dołączyli to taki był plan - wracać do Europy. Ale to nie było takie proste. Przekraczanie granic nie było łatwe, ponieważ trwała wojna. A żeby w ogóle wydostać się z Syberii, musieliśmy wykupić wagon, na który składało się kilka rodzin. Natomiast muszę panu się pochwalić, że jeśli chodzi o naszą rodzinę, to więcej nas wróciło do Polski, niż wywieziono na Syberię.Rodzina się powiększyła?Zgadza się. Nie znałem się wtedy na tych rzeczach, ale jak mama z tatą spotkali się po takim czasie, to owocem ich miłości była Basia. Więc w Rosji na świat przyszła moja siostrzyczka. Jak wyglądał powrót?Nie bez przeszkód. W Pietropawłowsku ojciec zgubił dokumenty i musieliśmy się pożegnać z rodzinami, z którymi wykupiliśmy wagon, ponieważ jazda bez dokumentów była niemożliwa. Musieliśmy to zgłosić. Po potwierdzeniu zgubienia dokumentów przez milicję mogliśmy ruszyć dalej. Kolejnych perturbacji nie brakowało, ale systematycznie przybliżaliśmy się do kraju, jadąc na zachód. Do Europy dotarliśmy stosunkowo szybko, ale po przekroczeniu Uralu było już trudniej, bo trwała wojna i nie mogliśmy zbliżyć się do linii frontu. Na dłużej zagościliśmy w małej miejscowości Smojłowka koło Saratowa. Tata dostał pracę w kołchozie: pracował w pasiece jako pszczelarz. Pamiętam, że z Konradem wymykaliśmy się w nocy do tej pasieki i napełnialiśmy baniaczki miodem. A to był wtedy rarytas, który wymienialiśmy na różne produkty. Niestety kolejną przeszkodą było zerwanie polsko-sowieckich stosunków dyplomatycznych w kwietniu 1943 roku. Stało się to po odkryciu grobów katyńskich… Na Polaków znów zaczęto patrzeć wrogo i mój ojciec trafił do więzienia w Bałaszowie. Pod jakim pretekstem? Pod takim, że był Polakiem. Nie było innego pretekstu. My też mieliśmy straszne problemy, bo nie było co jeść. Dosłownie puchliśmy z głodu. Mama wyczytała w gazecie „Prawda”, że Wanda Wasilewska i Zygmunt Berling otwierają polski dom dziecka w Zagorsku pod Moskwą. By chronić nas przed śmiercią z głodu, postanowiła wysłać mnie i Konrada do Moskwy. Była to odważna decyzja, której nie mogła sobie wybaczyć do końca życia. Dlaczego?To była bardzo ryzykowna podróż, bowiem nie można było przekraczać granicy powiatu bez przepustki. Mama przekupiła rosyjskich żołnierzy, którzy jechali pociągiem do Moskwy, żeby nas ukryli. I jechaliśmy na gapę. Udało się dojechać bez przeszkód?Niestety nie. W Tambowie była dokładna rewizja i nas znaleźli. Enkawudziści prowadzili nas na komisariat, ale gdy przechodziliśmy przez bazar przy stacji, zaczęło się robić straszne zamieszanie. Okazało się, że zrobili je „szpanowcy”, czyli dzieci w wieku nastoletnim, zazwyczaj sieroty wojenne, które kradły, aby przeżyć. Dzięki nim udało nam się uciec. Dlaczego was uratowali? Widząc, że milicjanci prowadzą dwóch chłopców w ich wieku, myśleli, że też jesteśmy złodziejaszkami. Przyłączyliśmy się do tej szajki. Chodziłem nawet z nimi na akcje, zazwyczaj robiłem obstawę i powiem szczerze, że wtedy mi się to podobało. Konrad przypomniał mi jednak, że naszym celem jest Moskwa i musimy tam dojechać. W końcu trafiliście do stolicy?Nasi kompani przekupili palacza w wagonie, żeby nas schował i tak dostaliśmy się do Moskwy. Pamiętam, że przez kontrolę na stacji przeszliśmy pod spódnicami jakichś starszych babuszek. Gdy usiedliśmy już bezpiecznie na ławeczce na skwerku, emocje ze mnie zeszły i rozpłakałem się. Bez problemu trafiliście do domu dziecka?Mieliśmy adres „kompoldzietu”, który podlegał Związkowi Patriotów Polskich i udało nam się tam dotrzeć. Przewodniczącym był Stanisław Skrzeczewski, który wysłuchał naszej niesamowitej historii, ale z racji tego, że nie byliśmy sierotami, chciał nas odesłać do rodziców. Znów się rozkleiłem. Szlochałem, że jak nas odeślą, to umrzemy z głodu. Skrzeszewski zmiłował się nad nami i pozwolił zostać. Jednak dom dziecka w Zagorsku był dopiero w organizacji i miesiąc spędziliśmy w rosyjskim domu dziecka. Jak było w Zagorsku? Rozmawialiśmy po polsku, byli polscy nauczyciele. Było nam tam bardzo dobrze. Z czasem odwiedziła nas mama. Kiedy wróciliście do Polski?Po zakończeniu wojny. W marcu 1946 roku, po sześciu latach, przekroczyliśmy granicę. Rodzice i babcia wrócili w czerwcu, odebrali nas z domu dziecka na Bielanach w Warszawie i osiedliliśmy się na ziemiach odzyskanych w Myśliborzu. Mimo strasznych przeżyć, dla waszej rodziny wszystko dobrze się skończyło. Skończyła się wojna, zaczęło się życie - takim wątkiem kończę książkę, w której szczegółowo opisałem swoje przeżycia. Po ukończeniu liceum w Myśliborzu przeprowadziłem się do Warszawy, gdzie studiowałem na Politechnice Warszawskiej. W 1955 roku uzyskałem tytuł inżyniera budowlanego, a po podjęciu pracy awansowałem na kierownika odcinka budowlanego. W zawodzie pracowałem do 2005 roku. W PRL miałem wielokrotnie propozycje wstąpienia do partii, ale zawsze odmawiałem. Nie mogłem tego zrobić po tym, co przeżyłem.***Mirosław Popławski szczegółowo opisał swój pobyt w Rosji w książce „Dotarłem nad Bajkał i wróciłem, wspomnienia z zsyłki na Sybir”, która ukazała się nakładem wydawnictwa EKO-DOM Sp. z o.o. Jak sam podkreśla napisał ją, „aby nasze nieraz tragiczne przeżycia na terenie ZSRR w okresie II wojny światowej nie uległy zapomnieniu”.Wywiad przeprowadzony w marcu 2024 roku.