Sylwetka Paulo Sousy. Paulo Sousa został w czwartek nowym selekcjonerem reprezentacji Polski. Miłośnicy futbolu pamiętają go jako inteligentnego, "czującego grę" środkowego pomocnika. Jako trener dał się poznać z dwóch stron. Niestety, częściej z tej trochę gorszej... Gdyby jego kariera piłkarska była filmem, dostałby solidne trzy gwiazdki. Może cztery. Zapowiadało się nieźle, ale końcówka trochę rozczarowała. I widzów, i – przede wszystkim – samego bohatera. <br /><br /> Początek? Trochę jak u Hitchocka: triumfy w młodzieżowych mistrzostwach świata sprawiły, że Sousie, Figo i spółce przypięto – poza medalami z najcenniejszego kruszcu – łatkę "złotej generacji". Porozjeżdżali się po świecie, trafili do czołowych klubów, a kibice przebierali nogami na myśl o kolejnych wielkich imprezach – tym razem seniorskich. Narodowi tak obfitemu w piłkarskie talenty nie wypadało rozpamiętywać ciągle popisów Eusebio na mundialu w Anglii. <br /><br /> W mniej więcej tym samym czasie Rui Costa przeniósł się do Florencji, Figo do Barcelony, a Fernando Couto do Parmy. Sousa trafił do Juventusu. <br /><br /> W Turynie to był okres zmian. Po ośmiu latach bez mistrzostwa, gabinety przejął Luciano Moggi, a trenerem został Marcelo Lippi. Obaj szybko zaczęli układać zespół na własną modłę: w jednym okienku ściągnięto Didiera Deschampsa, Roberta Jarniego, Ciro Ferrarę i Sousę właśnie. Portugalczyk był z nich wszystkich najdroższy. <br /><br /> Lippi miał prosty plan: by Del Piero, Baggio, Ravanelli i Vialli mogli lśnić w ofensywie, potrzebowali środka pola, który nie tylko piłkę odbierze, ale i we właściwy sposób im ją dostarczy. Portugalczyk pasował jak ulał. Był spoiwem. "Mózgiem". Choć skupiał się głównie na defensywie, daleko mu było do bezrefleksyjnego "przecinaka": nie biegał jak szalony, nie imponował warunkami fizycznymi, ale niemal zawsze stał tam, gdzie stać powinien. Podawał dokładnie, rozgrywał z elegancją, po piłkę wychodząc już między środkowych obrońców. Nigdy nie szukał wyłącznie najprostszych rozwiązań, na boisku myśląc za trzech. Trener Lippi, na łamach "La Republicca", nazywał go "igłą w kompasie" Juventusu. Prawdziwym skarbem. <center><br /> <iframe allow="accelerometer; autoplay; clipboard-write; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="450" src="https://www.youtube.com/embed/Y6UbrHQaXoc" width="100%"></iframe> </center><br /> Sousa miał jednak kłopoty ze zdrowiem. Zaczęły się już w Portugalii, gdzie nikt dostatecznie dobrze nie zaopiekował się jego kolanami. Zamiast dłuższej przerwy i kompleksowego leczenia, młodemu chłopakowi oferowano serię doraźnych rozwiązań. We Włoszech problem tylko się pogłębiał, w efekcie czego – pomimo triumfu w Lidze Mistrzów i odzyskania władzy we Włoszech – kapitana pożegnano bez większego żalu i odprawiono do Dortmundu. Nie było w jedenastce "Starej Damy" miejsca dla dwóch "człapiących" piłkarzy, a że właśnie z Bordeaux sprowadzono niejakiego Zinedine’a Zidane’a… <br /><br /> Sezon 1995/1996 był ostatnim, w którym Sousa zagrał ponad 20 meczów. Z Borussią wygrał co prawda Ligę Mistrzów (tylko Marcel Desailly i Samuel Eto’o wygrywali te rozgrywki rok po roku z różnymi klubami), w finale – z Juventusem zresztą – wyszedł nawet w pierwszym składzie, ale jego kariera pod każdym względem przypominała równię pochyłą. Wrócił jeszcze do Włoch, pograł chwilę w Interze, Parmie, próbował swoich sił w Grecji czy Hiszpanii, ale w 2002 roku – nieco przed 32. urodzinami – musiał wreszcie powiedzieć "dość". Pojechał jeszcze na mundial do Korei i Japonii, oglądał z ławki, jak Pedro Pauleta uczy futbolu Tomasza Hajtę, ale miłości do sportu było w nim jak na lekarstwo. Koniec końców, czasy "złotej generacji" okazały się wielkim rozczarowaniem.<h2>Kariera na zakręcie</h2><br> W sequelu przenosimy się do 2011 roku. Bujna czupryna 41-letniego Sousy niemal zupełnie posiwiała. Siedzi gdzieś nad Dunajem, zastanawiając się, co w jego życiu poszło nie tak. Gdzie popełnił błąd? <br><br> W Anglii miał wszystko. Po niepowodzeniu w Queens Park Rangers, dokąd ściągnął go Flavio Briatore, przyjaciel z "włoskich" czasów, pomocną dłoń wyciągnęły do niego władze Swansea. Kibice "Łabędzi" cieszyli się na myśl o Portugalczyku u steru: narodowość Sousy identyfikowali jednoznacznie z ofensywnym stylem gry, magią i polotem. Dostali… najgorszy atak w lidze, ale też najlepszą defensywę. Walijski klub włączył się nawet do walki o Premier League, ale po fatalnej końcówce sezonu (3 zwycięstwa w 13 meczach) musiał zadowolić się siódmym miejscem. <br><br> Sousa nie miał łatwo. Wycofany, niepewny, szybko dał sobie wejść na głowę liderom drużyny. Odszedł po roku, skuszony przez wyżej notowane Leicester City. Garry Monk i reszta piłkarzy – choć odnieśli właśnie historyczny sukces – odetchnęli z ulgą. <br><br> – Nie trenowaliśmy dostatecznie ciężko – narzekał w mediach Monk. – To było frustrujące. Za poprzednich trenerów pracowaliśmy intensywnie dzień w dzień, a u Sousy nawet się nie pociliśmy. Jesteśmy profesjonalistami i wiemy, że czasami trzeba doprowadzać organizm do skraju wytrzymałości, by nie zabrakło mocy w ostatnich pięciu minutach meczu. Sousa nie pozwolił nam jednak na dodatkowe zajęcia. Czuliśmy ogromny zawód. <br><br> Portugalczyk nauczył piłkarzy Swansea gry w defensywie. Nowy szkoleniowiec, Brendan Rodgers, wszystkiego innego. Rok później "Łabędzie" cieszyły się z awansu do Premier League. Sousa, po kilku krótkich miesiącach w Leicester, musiał zaczynać karierę od nowa. Na Węgrzech.W Videotonie zarabiał kilka razy mniej, ale też presja była nieporównywalnie mniejsza. Choć klub bronił tytułu, nikt nie stawiał "mistrzowskiego" ultimatum. Pracował względnie spokojnie, nieźle radził sobie w europejskich pucharach, a w lidze – choć dwa razy był zaledwie drugi – wykręcał lepsze wyniki punktowe od poprzedników. Odszedł, gdy wydawało się, że lada moment zostanie szkoleniowcem klubu z Nowego Jorku. Zamiast tego, pół roku później przeniósł się do… Izraela. <br><br> W Maccabi Tel Awiw pracował krótko. Przegrał walkę o Ligę Mistrzów z Basel, ale udało mu się wyjść z grupy w Lidze Europy. W 1/16 finału trafił na… Basel, z którym znów przegrał. Szwajcarom tak się jednak spodobał styl gry Maccabi, że niedługo później skontaktowali się z Sousą i ściągnęli go do siebie. <br><br> – Chciałbym skierować swoje słowa do kibiców. Mam nadzieję, że rozumiecie moją decyzję o odejściu. Nie było mi łatwo ją podjąć, ale czuję, że to właściwe wyzwanie na tym etapie mojej kariery. To był wspaniały rok i w głębi duszy Tel-Awiw już na zawsze pozostanie częścią mnie – pisał w liście do fanów. Liście, który warto przypomnieć, ponieważ ani wcześniej, ani później, Sousa nie rozstawał się z pracodawcą w tak dobrych stosunkach. Czy i do polskich kibiców będzie miał okazję wystosować równie chwytającą za serce notatkę? Oby.<h2>Powrót do domu</h2><br /> Z Basel Portugalczyk podpisał trzyletni kontrakt, którego – dla odmiany – nie wypełnił. Wyszedł z grupy Ligi Mistrzów (porażka z Porto w 1/8 finału), utrzymał dominację w Szwajcarii, ale gdy tylko otrzymał telefon z Florencji, spakował walizki i bez wahania pognał do Włoch. <br /><br /> Wrócił do domu. Drugiego domu. Choć kibice Fiorentiny postrzegali go jako "Juventino", wroga, nieprzyjaciela, szybko zaskarbił sobie ich sympatię. Zaczął rewelacyjnie: zespół skazywany na przeciętność po 12 kolejkach był liderem Serie A. <br /><br /> Chwalono go za elastyczność taktyczną, doceniano "oko" do piłkarzy. –Pamiętasz Federico Chiesę? Jeszcze gdy był w akademii, Sousa opowiadał nam podczas konferencji prasowych, że za dwa-trzy lata będzie kapitanem zespołu. Miał rację – mówił portalowi tvp.info Giacomo Iacobellis, dziennikarz od lat zajmujący się klubem ze Stadio Artemio Franchi. <br /><br /> Takich "pereł" pod okiem Sousy było więcej: Bernardeschi, Ilicić, Vecino… Fiorentina grała piłką, imponowała posiadaniem, a wszystko obracało się wokół bogatego środka pola i ofensywnie usposobionych skrzydłowych. Portugalczyk zapowiadał buńczucznie walkę o Ligę Mistrzów, może o mistrzostwo, a od władz klubu uzyskał zapewnienie, że lada moment pozyskają dwóch-trzech wartościowych piłkarzy. Nic takiego nie miało miejsca, a sielanka szybko się skończyła. – Jego relacje z zarządem się popsuły, w efekcie czego ucierpiała też sama gra. Miał jednak rację, wściekał się zupełnie słusznie. Ma trudny, twardy charakter i nie zamierzał odpuścić – tłumaczy Iacobellis. <center><br /> <iframe allow="accelerometer; autoplay; clipboard-write; encrypted-media; gyroscope; picture-in-picture" allowfullscreen="" frameborder="0" height="450" src="https://www.youtube.com/embed/kYPz6ytK3aA" width="100%"></iframe> </center><br /> Wynik ponad stan, osiągnięty na początku współpracy, rozpieścił kibiców. Piąte miejsce na koniec sezonu, znakomite przecież, przyjęto więc z lekkim rozczarowaniem. Potem było już tylko gorzej. – Stracił kilu czołowych piłkarzy – zauważa Michał Borkowski, współprowadzący "Curva Sud" w "Kanale Sportowym". – Sprzedano między innymi Savicia czy Marcosa Alonso, który był kluczowym wahadłowym w układance Sousy. Pomimo tego, że zespół grał słabiej, jeszcze w maju Portugalczyk opowiadał, że przedłuży kontrakt, że był z właścicielem na kolacji i wszystko zmierza w dobrym kierunku. Dwa-trzy słabsze mecze na koniec rozgrywek wystarczyły, by został zwolniony. <br /><br /> Piąte i ósme miejsce w Serie A nie gwarantują może biletu do gwiazd, ale z pracy Sousy można wyciągać wiele pozytywów. – Tak naprawdę trudno jednoznacznie ocenić jego pobyt. Początki wspaniałe, potem było gorzej, ale wydaje mi się, że oczekiwania były zbyt wysokie… – zastanawia się Borkowski. – Pokazał się jako trener wszechstronny, zorientowany na taktykę, z nowoczesnym pomysłem na grę. Stosował tzw. ustawienie hybrydowe, czyli nie jedną, lecz dwie formacje, którymi zespół rotował w zależności od tego, kto był przy piłce. Zaczynał od "3-4-2-1", z którego przechodził w "4-3-2-1" czy ew. "4-3-3".<h2>”For money”</h2> <br /> W pewnym momencie przymierzano go do Milanu, w Juventusie miał zastąpić Allegriego… Wydawało się, że czeka go na Półwyspie Apenińskim wspaniała kariera. Pomimo nie najlepszego drugiego sezonu z Fiorentiną, wciąż mógł wyczekiwać telefonów od największych. Zamiast tego wybrał… ligę chińską. – Zrobiłem to dla pieniędzy. Projekt wydawał się obiecujący, ale nie będę ukrywał, że chodziło przede wszystkim o zapewnienie komfortu rodzinie – mówił potem. <br /><br /> Anthony Modeste, Pato czy sprowadzony za 20 milionów Axel Witsel, w połączeniu z jednym z najciekawszych trenerów młodego pokolenia, mieli gwarantować Tianjin Quanjian walkę o mistrzostwo. Przed Sousą cudów z klubem dokonywał zaczynający przygodę w zawodzie Fabio Cannavaro. Po Portugalczyku oczekiwano, że pomoże zespołowi wejść na jeszcze wyższy poziom. <br /><br /> Nie udało się. Gra była pasmem rozczarowań, czołowi piłkarze wracali do Europy, a za Chińczykami nie przepadał sam Sousa. – Próbował na nich zrzucić winę za niepowodzenia. Po fakcie mówił, że Chińczycy tylko wykonują rozkazy, a piłki nożnej w ogóle nie rozumieją. Chciał odsunąć od zespołu kilka czołowych nazwisk. Został wezwany przez zszokowanego prezesa, który powiedział mu, że ma pół godziny na zastanowienie się, czy rzeczywiście chce zrezygnować z tych piłkarzy. Upierał się, że tak, dlatego prezes od razu podjął decyzję, że dzwoni do znajomego Koreańczyka i zaproponuje mu objęcie stanowiska. Dogadali się w parę godzin. Sousa został odsunięty i już więcej drużyny nie poprowadził. Nie do końca wiadomo, czy go zwolniono, czy sam zrezygnował po tej rozmowie – opowiadał na antenie Weszło FM Maciej Łoś, ekspert od chińskiego futbolu, prowadzący facebookowy profil Piłkarskie Państwo Środka.<h2>Trzecie otwarcie</h2><br /> Anglia, Węgry, Izrael, Szwajcaria, Włochy, Chiny… Mało? Po nieudanej przygodzie w Azji, przyszedł czas na Francję. Znów: opowieści o obiecującym projekcie, wyzwaniu, wspaniałej szansie i znów… wielkie rozczarowanie. W Girondis Bordeaux Portugalczyk dostał znakomitą pensję (ćwierć miliona euro miesięcznie), trzyletni kontrakt i ogromne zaufanie władz. W 42 meczach zdobywał jednak średnio zaledwie 1,21 punktu. Bez większego żalu pożegnano się z nim w sierpniu zeszłego roku. <br /><br /> Czym skusił Zbigniewa Bońka? Sam prezes opowiadał podczas konferencji prasowej, że gdziekolwiek by nie zadzwonił, kogokolwiek by nie spytał, o Sousie słyszał same dobre rzeczy. Chwali go też Iacobellis, który uważa, że angaż Portugalczyka to dobra wiadomość dla polskich kibiców. – Ma ciekawe, innowacyjne pomysły, silny charakter i mentalność zwycięzcy. Z piłkarzy niemal zawsze wyciąga to, co najlepsze – mówi dziennikarz z Florencji. – Jego obsesją jest posiadanie piłki. Uwielbia ofensywnych piłkarzy, przede wszystkim skrzydłowych. Praca z Polską to dla niego wielka szansa, by pokazać swój potencjał i prawdopodobnie ostatni dzwonek, by zerwać z łatką "niespełnionego". <center> <blockquote class="twitter-tweet"><p dir="ltr" lang="pl">WITAMY TRENERZE! 🇵🇱<br /><br />I czekamy na pierwszy mecz reprezentacji Polski! 😍 <a href="https://t.co/VhcV1tObIu">pic.twitter.com/VhcV1tObIu</a></p>— Łączy nas piłka (@LaczyNasPilka) <a href="https://twitter.com/LaczyNasPilka/status/1352288596280057856?ref_src=twsrc%5Etfw">January 21, 2021</a></blockquote> <script async="" charset="utf-8" src="https://platform.twitter.com/widgets.js"></script> </center> Na zamiłowanie do gry "do przodu" zwraca uwagę również Borkowski. – Przykładał dużą wagę do tak zwanej gry wertykalnej. Bez "klepania" między obrońcami: jeden na jeden, prostopadłe piłki, przez pierwsze pół roku oglądanie tamtej Fiorentiny to była naprawdę wielka przyjemność – wspomina. Na papierze, to trener doskonały dla środkowych pomocników, którzy lubią mieć piłkę przy nodze: Zielińskiego, Klicha, Bielika… Jak będzie w praktyce – zobaczymy. <br /><br /> Pierwsze mecze reprezentacji Polski pod wodzą nowego selekcjonera już w marcu. Najpierw starcie z Węgrami, potem z Andorą i Anglią – wszystkie w ramach eliminacji do przyszłorocznego mundialu.